[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Coś w rodzaju konsultanta. Nic o niej nie wiem. - Drobniutka Ferro myła sobie brzuch, płaski,
umięśniony i twardy niczym stalowa płyta. Zrobiła minę i dodała z udawanym podziwem: - Raz
widziała obcego! OBCEGO! Wyobrażacie to sobie? Tak przynajmniej twierdzi szef.
- Jeeezu! - Hudson rozdziawił gębę. - Niesamowite! Jestem wstrząśnięty!
Apone wrzeszczał na nich z przebieralni. Wycierał sobie ramiona; były równie umięśnione i
pozbawione tłuszczu jak ramiona żołnierzy o dwadzieścia lat od niego młodszych.
- Szybciej tam, szybciej! Zużyjecie całą wodę, do cholery! Wychodzić mi już! %7łeby się tak
długo pindrzyć, trzeba się najpierw porządnie wybrudzić!
W mesie nie obowiązywała formalna segregacja. Każdy siadał, gdzie chciał, nie myśląc, gdzie
siada. Nikt o nic nie pytał, nikt nie szeptał, obok szklanek nie ujrzałbyś maleńkich tabliczek z
nazwiskami. Apone i jego podwładni zajęli stół większy. Ripley, Gorman, Burke i Bishop usiedli
przy mniejszym. Czekając, aż autoszef kuchni wyda jajka na erzacowatym bekonie, grzanki z
konserwą i porcję witamin, wszyscy popijali kawę, herbatę, lemoniadę czy wreszcie zwykłą wodę.
Każde z nich nosiło charakterystyczny dla siebie strój. Nie znalazłbyś dwóch identycznych.
Było tak nie dlatego, że ubraniami chcieli zastąpić insygnia czy rodzaj specjalizacji wojskowej, ale
dlatego, że każdy z nich miał inny gust. Sulaco to nie koszary, Acheron nie plac defilad. Tylko
czasami Apone objeżdżał ludzi za jakieś szczególnie ekstrawaganckie ozdoby, jak choćby wtedy,
gdy Crowe wystąpił z komputerowym portretem swojej ostatniej dziewczyny, wyrysowanym na
plecach kuloodpornej kamizelki. Jednak sierżant robił to w sumie rzadko i z reguły pozwalał
żołnierzom nosić takie ozdoby, jakie tylko chcieli.
- To niby jaki mamy gryplan, szefie? - rzucił Hudson.
- Właśnie - zabulgotał Frost; akurat robił bąbelki w herbacie. - Wiem tylko tyle, że dostałem
rozkaz natychmiastowego wyjazdu. Nawet nie zdążyłem pożegnać się z Myrną.
- Z Myrną? - Szeregowy Wierzbowski uniósł krzaczaste brwi. - To już nie z Leiną? Frost stropił
się na chwilę.
- Leina była chyba trzy miesiące temu. Albo sześć.
- Prowadzimy akcję ratowniczą - wyjaśnił Apone znad filiżanki z kawą. - Musimy wyratować
kilka pulchniutkich dziewic, córeczek biednych kolonistów.
Ferro udała rozczarowanie.
- Cholera, to nic z tego nie będę miała. Hudson wyszczerzył do niej zęby.
- Czyżby? I kto to mówi?
Cisnęła w niego kostką cukru.
Apone milczał i obserwował. Interweniować? Po cholerę? Tak, mógł ich uspokoić, mógł
przywołać do porządku. Zamiast tego dał im spokój i pozwolił się wyszumieć. Dlaczego? Bo
wiedział, że jego żołnierze są najlepsi z najlepszych. Z każdym z nich ruszyłby bez wahania do
walki, każdemu bez wahania powierzyłby ubezpieczenie, doskonale wiedząc, że człowiek ten
będzie dla niego drugą parą oczu, że skutecznie i pewnie zlikwiduje wszystkich i wszystko, co
spróbuje zaskoczyć go od tyłu. Niech się bawią, niech przeklinają ZKE, własny korpus,
Towarzystwo i jego samego. Kiedy nadejdzie czas, zabawa się skończy i każdy solidnie odwali
swoją robotę.
- Znów ci głupi koloniści... - Spunkmeyer spojrzał na swój talerz; autoszef zaczął serwować
jedzenie. Po trzech tygodniach snu był straszliwie wygłodzony, ale nie do tego stopnia, by darować
sobie typowo żołnierski komentarz kulinarny. - Co to, kurwa, ma być?
- Jajko, durniu - wyjaśniła Ferro.
- Wiem, jak wygląda jajko, kretynko. Idzie mi o te żółte gluty obok.
- To chyba chleb z mąki kukurydzianej. - Wierzbowski pogmerał palcem w talerzu i dodał z
nostalgią: - Zjadłbym trochę tych pyszności z Arktura. Pamiętacie?
Z prawej strony Wierzbowskiego siedział Hicks. Zerknął na sąsiedni stół i znów wbił wzrok w
talerz.
- Coś mi się wydaje, że nasz nowy porucznik olewa pospolitych żołdaków, przynajmniej przy
stole. Liże dupę temu z Towarzystwa.
Wierzbowski spojrzał w tamtą stronę ponad ramieniem kaprala, nie dbając, czy ktoś to widzi,
czy nie.
- Ano liże - mruknął.
- Niech liże, byleby tylko znał się na robocie - wtrącił Crowe.
Frost zaatakował widelcem jajko.
- Magia słów. Oby. Wkrótce się przekonamy - rzucił.
Może to wiek Gormana tak ich denerwował, jego młodość? Ale porucznik był przecież od
połowy z nich starszy. Nie, denerwował ich najpewniej wygląd oficera: włosy czyste, gładko
ułożone - po trzech tygodniach katorgi w hibernatorze! - kanty spodni zaprasowane, ostre jak brzyt-
wa, wysokie buty lśniące niczym czarna stal. Gorman sprawiał po prostu za dobre wrażenie.
Podczas gdy inni jedli, gwarzyli czy też rozglądali się wokoło, Bishop usiadł na wolnym
krześle obok Ripley. Natychmiast demonstracyjnie wstała i przeniosła się na drugi koniec stołu.
Oficer pokładowy był wyraznie dotknięty.
- Bardzo mi przykro, że masz taki stosunek do syntetyków, Ripley.
Zignorowała uwagę Bishopa i posłała Burke'owi wściekłe spojrzenie.
- Nic nie mówiłeś, że na pokładzie będzie android! - rzuciła oskarżycielsko. - Dlaczego? Tylko
nie kłam, Carter! Koło pryszniców widziałam jego tatuaż.
Wprawiła go w zakłopotanie.
- Jakoś nie przyszło mi to do głowy - odrzekł. - Doprawdy nie wiem, dlaczego jesteś taka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]