[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kobiet, dzieci. Ani jednego kota, psa czy ptaka. Tylko brązowo-żółta trawa i umarłe drzewa.
Nie chciałbyś na pewno tego zobaczyć, Thad.
- Rosjanie mają tam bazę - nalegał Thad. - Musimy im przeszkodzić, zanim ukończą
całą budowę.
 Chłopiec pali się do działania - pomyślała Sarah. Roześmiała się głośno.  Prawie
wszyscy mężczyzni są tacy sami - pomyślała. Thad i jej mąż, John, myśleli podobnie. Ich
zadaniem było teraz iść i walczyć. Mary i ona muszą czekać. Muszą troszczyć się o dom, o
dzieci, opatrywać rany.
Sarah wpatrywała się w dziwną, lekką mgłę dookoła księżyca, pragnąc, żeby John był
teraz z nią i mógł jej to zjawisko wyjaśnić. Czy to świat się kończy? Ta gorączka, zimno,
ulewne deszcze, nietypowe zachody słońca?
- Mary - głos jej drżał lekko - muszę wyjechać za kilka dni, bo jeżeli nie, to...
Odeszła od barierki, głos jej drżał.  Jeśli nie - wyszeptała do siebie - nie będę miała siły
już nic zrobić i zostanę tutaj...
ROZDZIAA XXIX
Pułkownik Wasyl Korciński odłożył słuchawkę radiotelefonu. Odszedł od biurka i
zbliżył się do małego lustra na drzwiach toalety. Przygładził rękoma jasne włosy, przyjrzał się
swojej twarzy. Uśmiechnął się. Zadowolony był z zaufania, jakim obdarzył go Warakow.
Podniósł słuchawkę i czekał. Połączono go natychmiast.
- Tu pułkownik Korciński. Alert sił antyterrorystycznych. Mają zebrać się za pięć
minut.
Odłożył słuchawkę, podszedł znów do lustra, zdjął czapkę. Zauważył zmarszczkę pod
lewym okiem. Jeszcze raz przygładził włosy i mundur. Otworzył futerał na broń, sprawdził
Makarowa. Gdy wszedł do hallu, zadzwięczały syreny. Kroczył zdecydowanie - pewny siebie.
Skręcił w boczny korytarz, przez oszkloną ścianę ujrzał plac, gdzie formowały się oddziały
antyterrorystyczne. Przeszedł przez hall i zbiegł po schodach. Potem skręcił w lewo, pchnął
mocno podwójne, szklane drzwi i spojrzał na swą postać, odbitą w szybie. Wyszedł na
kamienny ganek. Oficerowie zasalutowali mu. Oddał im salut z wystudiowaną niedbałością.
Adiutant podbiegł do niego i podał mu płaszcz i laseczkę. Korciński narzucił płaszcz, ale nie
zapiął go. Przytrzymując laseczkę łokciem, wyjął skórkowe, obcisłe rękawice i wciągnął je na
zadbane dłonie.
Uderzył laseczką po prawym udzie, patrząc nerwowo na zegarek. Minęły cztery
minuty. Mężczyzni byli prawie gotowi, a ciężarówki i patrole motocyklowe przygotowane do
drogi. Jego służbowy samochód czekał.
Stanął na schodkach i zaczai mówić wyrazistym, modulowanym głosem, wsłuchując
się w siebie. Lubił słyszeć, jak jego głos rezonuje wśród wysokich budynków.
- Zostaliśmy powiadomieni o terrorystycznym ataku na wielką skalę. Ma być
przeprowadzony niedaleko stąd.
Lubił zachować pewien element tajemniczości. To, co mówił, wydawało się przez to
bardziej doniosłe i ważne. Kontynuował:
- Mamy ich przetrzymać, dopóki nie wyczerpie się im amunicja, potem przystąpić do
walki wręcz i pojmać żywych. Jest wśród nich jeden człowiek: wysoki, ciemnowłosy, z
wysokim czołem. Nosi zwykłe okulary przeciwsłoneczne. Ma sporo broni i będzie wprawnie
się nią posługiwał. Może go schwytać tylko specjalny oddział. Człowiek ten musi być wzięty
żywcem! Wyruszymy w kierunku lądowiska helikopterów i składu żywności.
Stał teraz przez chwilę cicho, obserwując twarze ludzi. Gdy wszystko było już gotowe
do odjazdu, krzyknął:
- Walczymy o wyzwolenie robotników całego świata i dlatego sami jesteśmy
niezwyciężeni!
%7łołnierze wydali okrzyk. Pomachał im laseczką. Zawsze podziwiał czarodziejską
formułę nazistów: najważniejszy jest duch.
ROZDZIAA XXX
Noc była chłodna, a powietrze nad rzeką wilgotne. Woda w rzece pluskała rytmicznie,
uderzając o kadłub gumowej łodzi. Aódz Rourke a i trzy inne zatrzymały się. Ludzie
wypatrywali zarysu prawego brzegu, gdzie miał znajdować się wlot kanału burzowego. Rourke
sprawdził w ciemności broń - colta CAR-15, pistolety Detonics i czterdziestkę piątkę na
biodrze. Był zdenerwowany: wyprawa miała w sobie coś podejrzanego, głównie dlatego, że
brali w niej udział niedoświadczeni ludzie. Zazdrościł Paulowi, że nie był jeszcze na tyle
zdrowy, żeby pójść z nim.
Rourke podniósł kołnierz skórzanej kurtki i zapiął guziki koszuli. Sprawdził zapięcie na
płóciennej torbie na ramieniu. Miał w niej bagnet. Nogawki dżinsów podwinął na wysokość
wojskowych butów. Ubrany był dość ciepło, jak na tę porę roku. - Tam, za skałami i tymi
chwastami - usłyszał ściszony głos Fulsoma. Rourke dostrzegł jego sylwetkę w ciemności, a
potem kierunek, który tamten wskazywał ręką. Spojrzał tam i zobaczył zarys okrągłego włazu
kanału burzowego. Ruszyli w tamtą stronę. Dotarłszy do celu, Rourke zaczął oglądać dokładnie
otwór wejściowy.
- Co to jest, do diabła? - wyszeptał Reed, wskazując na srebrną kulę utkaną z czegoś
przypominającego nici.
- Gniazdo pająków. Spotyka się je często w gałęziach drzew.
- Paskudztwo - Reed zaczął wyjmować zza pasa bagnet, żeby rozbić gniazdo.
Rourke wstrzymał go.
- Nigdy nie zabijaj niczego, jeśli nie musisz. Rourke stanął obok Reeda i rozejrzał się.
Wyjął zapalniczkę i zapalił małe, ciemne cygaro. Popatrzył na fosforyzującą tarczę zegarka.
Potem oświetlił zapalniczką wejście do tunelu, przesuwając ją z góry do dołu.
- Co o tym myślisz, Rourke? - spytał Fulsom.
- Mam na imię John. Co myślę o tym kanale burzowym? Może to i miłe miejsce do
zwiedzania, ale... - odsunął ręką pajęczynę na górze włazu i wsunął głowę. Wszedł. Czuł jak
nogi grzęzną mu w błocie. Zgasił zapalniczkę i sięgnął do pasa pod kurtką. Wyjął latarkę. Gdy
światło wypełniło tunel, zobaczył jakieś cienie, usłyszał piski, drapanie.
- Co, do diabła? - zaniepokoił się Reed.
- To chyba nietoperze - odezwał się Fulsom.
- Nietoperze! - wstrząsnął się z obrzydzenia Reed.
- Te są małe, ale nie daj się podrapać albo ugryzć, przenoszą czasem hydrofobię.
Przedzierali się dalej. Słyszał wlokących się za nim mężczyzn. Dwóch ludzi Reeda i
paru Fulsoma, w tym Darren Ball, pozostało przy łodziach.
- Może są tu i węże? - mruczał Reed.
- Większość jadowitych węży nie uśmierca, najwyżej się rozchorujesz. Chyba że nie
reagujesz na jad. - Rourke pocieszał Reeda, oświetlając latarką brunatno-czerwone błoto,
odgarniając pajęczyny. Kanał burzowy miał niecałe dwa metry średnicy. Można było iść albo
środkiem, przez najgłębsze błoto, albo, schylając głowę, brzegiem. Rourke szedł środkiem.
Siedemnastu mężczyzn szło rzędem. Rourke kroczył pierwszy, próbując ocenić odległość. Nie
dowierzał Fulsomowi, który mówił, że przejście to będzie krótkim spacerem. Szczur przebiegł
mu koło stopy. Tunel skręcał trochę. Rourke zatrzymał się i oświetlił rój nietoperzy
zwieszających się ze stropu. Reed znów chciał sięgnąć po nóż, ale Rourke powstrzymał go.
Po kilku minutach Rourke zatrzymał się i skierował światło latarki na Fulsoma.
- Zrobiliśmy już milę i nie widać końca. Ile jeszcze?
- Mój brat budował ten odpływ. Mówił, że ma około półtora kilometra.
- I ma odgałęzienie wychodzące z boku parkingu, a potem schodzi z powrotem do
centrum handlowego, tak?
- Tak - wyszeptał Fulsom.
- Gdzie jest teraz twój brat?
- Nie żyje. Był w Atlancie, gdy została zbombardowana.
Rourke westchnął.
- Przykro mi - odwrócił się i oświetlił latarką ściany kanału. Nic nie mówiąc ruszył
dalej. Gdyby pamięć Fulsoma nie szwankowała, odgałęzienie to powinno się wkrótce pojawić.
Poprawił broń i ruszył dalej. Po kolejnych pięciu minutach zatrzymał się. Z przodu pojawiło się
przyćmione światło. Ruszył. Smród w tunelu stał się bardziej intensywny, woda była głębsza. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl