[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zatrzaśnięte na głucho i zaparte na skobel, spod okiennic zaś nie przesączała się nawet
najdrobniejsza smużka światła. Tylko komin dymił z animuszem, a wokół chatki unosiła się
przejmująca woń myśliwskiej polewki, świeżego chleba i pieczonych w popiele jabłek. Gronostaj
wiedziała, że żadnym sposobem nie wejdzie znów do środka czasami Babunia pozwalała się
znienacka zaskoczyć nieproszonym gościom, ale nigdy dwa razy z rzędu. Kopnęła więc tylko w
drzwi. Niezbyt mocno, aby wiedzmy niepotrzebnie nie rozjuszać.
Dopiero koło studni pofolgowała sobie trochę. Złapała za długi dyl, który stał oparty o
cembrowinę, i z wściekłością otłukła nim pień rosnącej pośrodku podwórca jabłonki. Wydało jej
się, że drzewo zaszeleściło z urazą listowiem, nadzwyczaj bujnym i zielonym pomimo jesiennej
pory, i wnet na głowę ladacznicy posypał się istny grad dorodnych rumianych jabłek. Pierwsze
ugodziło ją w nasadę nosa, drugie prosto w czoło, ale z takim impetem, że pociemniało jej przed
oczami i klapnęła tyłkiem w trawę. Drzewo mściwie sieknęło ją po grzbiecie i ramionach
owocami. Gałęzie kołysały się tuż nad ziemią, jakby chciały ją pochwycić, listowie szumiało
wrednie i prześmiewczo, kiedy Gronostaj w popłochu usiłowała odpełznąć na bok, co wszelako
trwało dobrą chwilę, bo jabłonka była bujna i rozłożysta.
Wreszcie, otłuczona i z rozbitym nosem, schowała się za cembrowiną. Drzewo zasyczało coś
jeszcze, prychnęło ku niej drobinami kory i zeschłymi liśćmi, po czym uspokoiło się na dobre.
Gronostaj wyjrzała ostrożnie, na wszelki wypadek osłaniając głowę cebrzykiem, i z daleka
pogroziła mu pięścią. Właściwie jednak nie była szczególnie zdziwiona, bo w obejściu Babuni
Jagódki rzeczy tylko z rzadka były tym, czym się wydawały. W księżycowe noce studnia
pohukiwała i zawodziła w cembrowinie, a gdy kto w nią nieopatrznie spojrzał, to spełniała
życzenia zwłaszcza te co głupsze. Kozioł, który kozlim zwyczajem biegał za dziewczynami, a
urodziwszym nawet spódnice rogami podnosił, potrafił się znienacka przemienić w chłopa,
zresztą równie sprośnego jak cap, więc niewielka to była odmiana. Nawet sztachety w płocie
klekotały jak żywe i unosiły się w podmuchach wiatru na pół łokcia, a czasem walnęły jakiego
natręta w łeb, jeśli zakradał się do domostwa Babuni od strony lasu, zamiast po bożemu przejść
przez furtkę.
Zawziętość jabłonki nie zdumiała więc Gronostaj zbytnio i właściwie nie miała drzewu
złośliwości za złe. Przeciwnie. Kiedy już ochłonęła trochę z pierwszej trwogi, sięgnęła po kij i
ostrożnie wygarnęła spod gałęzi najbliższy owoc. Jabłko było wielkie, krągłe i rumiane od
słońca. Poobracała je w dłoniach, szukając robaków, parchów czy innych utajonych
niebezpieczeństw, ale nic nie znalazła, a zapach nęcił przemożnie. Ugryzła drobny kęs, a potem
jeszcze jeden, i ani się spostrzegła, jak w garści został jej tylko mały brązowy ogonek. Wytarła
sok z brody i na wszelki wypadek obmacała się dokładnie po gębie, pamiętając opowieść o
pewnym nieszczęsnym młodzianie, który dawno temu nieproszony zaczerpnął wody z Babcinej
studni i przemienił się w jelenia. Jednak wszystko zostało na miejscu i nos zadarty jak
kartofel, i strąki bladożółtych włosów, które luzno opadały na ramiona, i nawet blizna, pamiątka
po nożu grasantów. Wygarnęła więc ze dwa tuziny jabłek, zawinęła je w spódnicę i nawet wcale
zadowolona powędrowała do swojej ziemianki.
Przemykała się leśną gęstwiną, byle dalej od ścieżek, którymi wieśniacy przepędzali bydło z
leśnych pastwisk, i choć dobrze znała okolicę, rychło zabrnęła po pas w splątane krzewy dzikich
róż. Długie kolce szarpały jej suknię, wiotkie gałązki czepiały się włosów, aż do krwi smagały po
twarzy. Zasępiona przystanęła, by wyplątać z szala zeschnięty pęd, bo kramarze od dawna nie
zaglądali do Wilżyńskiej Doliny i nie zostało jej wiele przyodziewku do zmarnowania.
Oczywiście kolec zaraz wbił się w jej dłoń, ale też nie spodziewała się czegoś innego. Przytknęła
palec do ust, żeby wyssać rankę, gdy nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Uśmiechnęła się
do siebie szelmowsko, po czym zaczęła delikatnie obrywać różane kolce i chować je do
zawieszonej u pasa sakiewki, póki nie zebrały się dobre dwie garście.
Szczur stanął słupka i bardzo starannie obwąchał jej palce. Wzięła go na podołek, pogłaskała
po miękkim futerku, ledwie wyczuwając pod opuszkami zabliznione ślady po dziobnięciach.
Dała mu kawałek jabłka, a potem drugi i trzeci. Sama zresztą też nie próżnowała, ostatnie dni
bowiem nie obfitowały w strawę. I ani się objerzała, jak oboje znalezli się na posłaniu, nażarci,
szczęśliwi i senni.
We śnie jednak Gronostaj czuła tylko zapach sarniej pieczeni w gospodzie, krwawej kiszki
osmażanej na wielkiej miedzianej patelni, świeżego chleba, i jabłkowego ciasta. Ogień buzował
na kominie, skrzypeczki przygrywały wesoło do tańca, a jej było miło i bezpiecznie w ciżbie
parobków. Krążyła po izbie w pięknej czerwonej sukni, w której stan na szczęście wpięto rząd
wspaniałych, srebrnych igieł, bo we śnie była bogata, bardzo bogata i nie musiała się lękać, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]