[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Udaje mu się odwrócić i wysyła mnie bym się nażarł betonu, na szczęście amortyzuję przed-
ramieniem i teraz on zabawia się moją nogą. Ja również potrafię się wydostać z tego chwytu.
Na Boga, jak to boli. W czasie całej tej bójki nie mówimy ani słowa, żeby nie przyciągnąć
uwagi ludzi z Klubu i to bardzo niemiłe, że nie mogę ochrzaniać tego bydlaka. Nie jest on w
dobrej pozycji dla swego chwytu; korzystam z wysiłku jaki robi, by ją poprawić i zapuszczam
mu rączkę za obrożę. Teraz musi pracować jednocześnie nad moją ręką i nogą, co sprawia mu
więcej kłopotu.. Tego się nie spodziewał, to mój własny wymysł, trzeba mieć tylko do tego
elastyczny krzyż. Gdybym miał kamerę, zrobiłbym wam teraz zbliżenie, gdyż udało mi się
przewrócić na bok i mam jego udo przed szczęką... między szczękami... i gryzę. Tym razem
gość wydaje subtelne burknięcie i puszcza wszystko. Wstaję, dość tej wolnej amerykanki,
łapię go za ramię i frunie... niech to, wygląda, że też zna judo i to ja przejeżdżam się po jego
nogach... bęc... ależ ten beton może zadać ból w plecy. Wobec tego powracamy do boksu,
dajemy sobie po razie i padamy obaj; ja krwawię z nosa, a on ma spuchnięte oko, siedzimy na
ziemi, patrzymy się na siebie i zaczynamy rechotać. To całkowicie rozbraja.
Gówno... mówi. Naprawdę brałem cię za dziewczynę.
A ja ciebie za mięczaka odpowiadam ale się oszukałem, rzec by można.
Tamten wstaje.
Dobra mówi wystarczy... Nic z tego nie wyniknie. Jestem Jack Carr prywa-
tny gliniarz zatrudniony przez Salomona Valenko do pilnowania jego córki i chciałbym
się dowiedzieć, dlaczego wczoraj po południu polowaliście na Donnę Watson.
W gruncie rzeczy ten chłopak nie jest niesympatyczny. Wstaję.
To wszystko prawda? pytam.
Podaje mi swój portfel, jest tam licencja i wszystko co trzeba. Jest nawet byłym glinia-
rzem.
Po co mi wciskasz kit mówię. Nie ma takiego prywatnego gliniarza, który tak
znałby wolną amerykankę i judo. Jesteś facetem z F.B.I., albo nie nazywam się już Francis
Deacon.
Do licha. To się nazywa... palnąć głupstwo. Trudno, wysypało się.
Francis Deacon? mówi. Miło mi poznać.
Załóżmy, że nic nie powiedziałem odpieram. Tutaj robię za Dianę. A za dzie-
sięć minut muszą stąd odejść. Więc niech pan się pospieszy z tym aresztowaniem.
Zmieje się.
Wszystko jest jasne mówi. Tak więc od razu sygnalizuję, że...
Dobra. To cię nauczy wkładać rękę do kieszeni. Dostaje w podbródek cios, który na
pewno nie wyleciał sroce spod ogona. Tym razem ma dosyć. Zbieram go do kupy i układam
w kącie, po czym śpieszę, by odpalić Kane juniora i zerwać się; zabiera mi to maksimum
pięć minut, mam jeszcze czas się przypudrować.
ROZDZIAA SZESNASTY
Płynę z prędkością mniej więcej dwadzieścia mil na godzinę i niezły hałas niesie się po
wodzie. %7łeby odnalezć wejście do kanału muszę płynąć pod prąd, gdyż znajduje się ono na
wysokości wyspy Teodora Roosevelta, zaś na kanale trzeba uważać na barki, bo ci kretyni
rozstawiają się na całej długości, naciągnięci na różnego rodzaju wycieczki, do czego to po-
dobne, pytam się.
Zastanawiam się nad moją marną sytuacją. Oto policja federalna depcze mi po piętach,
zresztą jest to normalne, gdyż chodzi o aferę związaną z narkotykami, lecz, na Boga, oby
tylko nie znalezli powiązań z tym żółtkiem... naprawdę, krucho ze mną.
Jest i wejście do kanału. Cała na lewą burtę! Kane junior pędzi jak prawdziwy konik
morski, a motor warczy, że można by sądzić, iż podstawiono mu pod nos całą miskę kremu
Chantilly.
Mam na sobie żółtą kurtkę braciaka z impregnowanego płótna i bardzo jestem w niej
milusi.
Ależ to daleko. Mam wrażenie, że się wcale nie poruszam. Rzec by można, że goście,
którzy wybudowali ten kanał zadali sobie niezłego trudu, by był możliwie jak najdłuższy.
Mijam różne różności. Teraz jestem na wysokości Klubu %7łeglarskiego. Jeszcze przy-
śpieszam, żeby mnie nie rozpoznano. Lecz z tą przeklętą łodzią nie mam zbyt wielu szans, by
przepłynąć niepostrzeżenie.
Zasuwam już od godziny rozmyślając o całej kupie rzeczy, będąc na wpół uśpiony.
Orientuję się mniej więcej według prywatnych przystani, które ciągną się miejscami po obu
stronach kanału.
Już dawno minąłem Little Falls, a dziesięć minut temu Calvin John Creek. Jednak się
zbliżam.
Dobry Boże, jak mi się chce spać. Patrzę przed siebie z przyzwyczajenia, lecz prawdę
mówiąc, nie zdaję sobie sprawy z niczego.
Od czasu do czasu widzę różne łodzie. I roślinność okalającą kanał. W dali przede mną,
po prawej, drzewko, którego gałęzie prawie się moczą... Nie... to złudzenie, stoi w oddaleniu
od toru holowania. Przyglądam mu się przepływając. I bang! Wpadam na maleńką łódkę.
Niech to wszyscy diabli! A raczej do stu tysięcy par beczek zjełczałych rolmopsów, bo
jestem na statku.
Najwyrazniej Kane juniorowi nic się nie stało... widział już gorsze rzeczy. Zwalniam.
Nikt nic nie zauważył, jakimś cudem kanał w tym miejscu tworzy zakole... to prawdopodo-
bnie dlatego wpadłem na inną łódz.
Poszła na dno jak kamień... wracam na miejsce zbrodni. Coś tam się pluska, nawet
wiem co, zahaczam i wciągam wszystko na łódz. I to szybko.
To myszka. Dla odmiany. Nie, nie stroję sobie z was żartów... niech mnie ukrzyżują,
jeśli cała ta historia nie jest najprawdziwszą prawdą.
Ledwie zdążyłem ją ukryć pod kawałkiem płótna i zebrać poduszki z jej łodzi, które
zaczęły pływać, kanałem przypływa cała seria łodzi motorowych.
Znowu się wywinąłem. Pełno na nich studentów, wykrzykujących różne pochlebstwa
pod moim adresem. Macham do nich i przyspieszam. Naprzód. Kane ... trochę szybciej...
Woda tryska po obu stronach dziobnicy, a szum silnika zmienia się w piękne burczenie.
Spoglądam na zegarek. Za dziesięć minut mogę się znalezć na miejscu spotkania, co
zostawi mi jeszcze dwadzieścia na zajęcie się dziewczyną, którą wrzuciłem do wody.
Mam już na łbie tyle kłopotów, że nie wzruszyło mnie to ani ciut ciut... jeśli nie liczyć
tego, że się nieco rozbudziłem.
Jedną ręką odkrywam twarz mojej ofiary... bo jak miałbym ją inaczej nazwać?
Lecz, rzec by można, że nie zanadto oddycha.
Nachylam się, nie puszczając kierownicy i nieco nią potrząsam. Naprzód... obudz się
bzdziągwo.
Lekkie westchnienie. To wolę...
I pewne objawy choroby morskiej... śmiało... chwytam ją i wystawiam głowę za burtę.
Niech woda z kanału powróci do kanału... to logiczne i rozsądne. Pęd powietrza wszystko
rozbryzguje.
Dobra. Teraz już lepiej. Otwiera oczy, patrzy na mnie i zaczyna łkać. To najbardziej
krępujące.
Moja, moja łódz... szlocha. Co się stało?
Z powodu silnika musi krzyczeć.
Można zaryzykować.
Nie wiem krzyczę ze swej strony lecz było widać, że się niezle ochlałaś.
To ty mnie wyciągnęłaś? pyta.
Minę ma zdziwioną. Niech to gęś. Przypominam sobie, że jestem przebrany za dzie-
wczynę... a moje słownictwo, o kurde.
Z trudem, wiesz mówię. Na imię mi Diana, a tobie? Sądzę, że silnik musiał
eksplodować.
Jest pewne, że ni w ząb nie zna się na mechanice, ani jedna myszka nic z tego nie kuma,
myli im się wdech z wydechem, a świece biorą za oświetlenie awaryjne.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]