[ Pobierz całość w formacie PDF ]
istnienie. Mały, różowy krab, okrywający ciało czymś mającym fason damskiego kapelusza,
wędrował przed szybą twarzą do ludzi na sześciu cienkich różowych nogach tam i z
powrotem, niejako w poprzek samego siebie. Inne, większe kraby, w zgodzie tam z nim
żyjące, chodziły zwyczajnie wzdłuż swej osi, powoli i podwodnie dzwigając nogi, też cienkie
i kremoworóżowe. Spotykając się zdawały nie zauważać się wzajemnie, nie zatrzymywały się
ani zbaczały z drogi i przestępowały jedne przez drugie, jak przez nieznaczne zapory. W
norach skalnych siedziały mureny - długie, podobne do liści agawy, powyginane jak wstążki
na nagłówkach starych drzeworytów. Splątane ze sobą i nic nawzajem o sobie nie wiedzące,
sterczały nieruchomo łbami do góry - jak sama zastygła ze zgrozy modlitwa nadaremna.
Szli dalej wodnym podziemiem, trzymając się za ręce, niewiele mówiąc. Za szybami
oddychanie niektórych ryb zdawało się wyrazną męką, ich milczenie - utraceniem wszelkiej
nadziei. Jedna rybka miała na karłowatym ciele pyszny brokatowy strój, ale jej brzydka, duża
twarz była smutna i gorzka. Coś kolorowego, jakaś rubinowa blaszka, jakaś świetlista kropla
poruszała się bezustannie koło jej oczu. Patrzyła nimi ze śmiertelnym wyrzutem spoza tej
szyby, która była dla niej ścianą życia.
- Kim jest Bóg tych zwierząt - zastanawiała się Elżbieta, gdy stamtąd wyszli. - I na co one w
ogóle mogą liczyć? Zenon milczał, więc powiedziała jeszcze:
- Nie może być rzeczą tak ważną, czy chodzi się w poprzek siebie, czy wzdłuż. To, że się w
ogóle chodzi, jest ważniejsze. Najważniejsze jest podobieństwo. Dzieje się z nimi to samo, co
z nami. Dzieje się przecież i to, że mają dzieci.
Zdawał się o tym powątpiewać.
- Znoszą jajka, o których nie wiedzą nic pózniej. Może w ogóle nie wiedzą, co to jest.
- Ale dla każdego istnieje to drugie - co w pewnym sensie jest kochankiem. Szukają się
nawzajem, coś znaczą dla siebie - choćby na chwilę. I to, czym się szukają, jest jednak jakąś
tęsknotą. I to, że się znajdują, jest próbowaniem szczęścia. Zenon się roześmiał.
- Ale gdy się samemu jest swoim kochankiem, jak na przykład robak albo polip, gdy się
rozmnaża przez pączkowanie - to już z tego podobieństwa nie zostaje nic.
- Więc myślisz, że wszystko stało się dopiero w człowieku - oburzyła się Elżbieta. - %7łe
wszystko zaczęło się od człowieka? To byłaby straszliwa samotność. Ja czuję bez żadnej
wątpliwości, że w istocie jesteśmy zupełnie tym samym, co one. Zwiadomość jest więcej, ale
nie jest czymś innym niż westchnienia tamtych ryb albo modlitwa mureny.
Siedzieli w gorącu pod kolorowymi parasolami i jedli lody. Między krzesełkami biegały
prędko małe gołębie, złe i niecierpliwe, czekając, żeby im dać coś do jedzenia. Zenon rzucał
na żwir okruchy ciastek, ale nie wszystko chciały jeść. Elżbieta myślała o powrocie.
20
Jednego ranka, gdy niebo było ciemne, światło do okien ludzkich! weszło od dołu. Znaczyło
to, że spadł śnieg - wczesny tej jesieni Pod jego ciężarem zlatywały jeszcze z drzew ostatnie
zapoznione liście.
Zima nastała długa i twarda. Justyna budziła się i wstawała przed świtem. Jej pokój był na
parterze, okienko wznosiło się niewysoko nad ziemią. Myła się w zimnym pokoju, drżąca i
zmarznięta. Herbat gotowała sobie na kuchence, która rozgrzewała się prędko i prędko stygła.
Gdy Justyna wracała do domu wiec7orem, wszystko było zlodowaciałe, oddech w powietrzu
kłębił się białą parą.
Na ulicę Zwiętojańską szła ze trzy kwadranse. yle sobie wynajęła ten pokój tak daleko, ale
teraz już do tego przywykła i nie chciało jej się przeprowadzać. Na Przedmieściu
Chązebiańskim śnieg leżał dość wysoko, zanim go ludzie wydeptali. Lepsze chodniki,
zamiatane ze śniegu i wysypane piaskiem, zaczynały się dopiero za mostem. Justynie
przemakały i marzły nogi w pantofelkach, potem jednak kupiła sobie modne kalosze,
sięgające ponad kostkę, obszyte u góry czarnym króliczym futerkiem - i już było jej ciepło po
drodze.
Przychodziła przed sklep trochę za wcześnie, bała się spóznić, żeby się pan Toruciński nie
gniewał. Był bardzo prędki. Czekała zawsze dobrą chwilę, zanim przyszedł z kluczami od
strony placu Kościelnego, gdzie Torucińscy mieli mieszkanie. Pomagała mu otworzyć ze
sztaby i przymocować na haku obie okiennice, od drzwi i od wystawy. Zaraz, jak tylko
weszła, brała się do sprzątania. Dobrze skraplała wodą podłogę i zamiatała gołe, nie
malowane deski, tak żeby się kurz na towar nie podnosił. Stara podłoga miała zadry, których
czepiały się klaki śmieci. W sobotę po zamknięciu zawsze ją porządnie wyszorowała.
Na wymiecioną podłogę sypała świeże trociny, potem wycierała kurz, zdejmowała płócienne
płachty z lepszych materiałów. Paliła w piecach, ale niedużo, tylko tyle, żeby się w sklepie i
w składzie wilgoć nie zapuściła. W sklepie było zimno i ciemno. W składzie przez cały dzień
paliła się lampka elektryczna u sufitu.
Klienci przychodzili pózniej, ale już zawczasu musiało być wszystko gotowe. Tylko w
targowe dnie od samego rana zjawiali się chłopi i wiejskie kobiety coś kupować. Nabierali
sobie sztucznego jedwabiu w kwiaty albo welwetu bawełnianego w prążki - same rzeczy
niedrogie i mało warte. Wiele osób się targowało, chociaż na półce na wprost drzwi wisiał
napis, że ceny są stałe. I Justyna mogła czasem coś opuścić, jeżeli pan Toruciński się zgodził.
Jego syn najstarszy. Ludwik, stawał za kontuarem z tej strony, gdzie na półkach leżały
materiały na ubrania męskie i grubsze wełny na płaszcze i kostiumy. Był niewielki, chudy i
niedołężny, bał się ojca nie mniej niż Justyna. Prócz niego był jeszcze jeden ^subiekt, pan
Michał, człowiek już niemłody, i jedna ekspedientka, Mańcia,spećjalnie do włóczek i wełny.
Najpózniej przychodziła pani Torucińska, kobieta tłusta i spokojna, dużo młodsza od męża.
Siedziała w kasie, w futrze fokowym i ciepłych botach. Przymykała oczy jak kot, ale słyszała
każde słowo. I nie lubiła młodego Ludwika, który był jej pasierbem.
Na obiad chodziła Justyna, tak samo jak panna Mańcia od włóczek, do jednej kobiety w tym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]