[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nic zatem dziwnego, że człowieka, który wyszedł mi na spotkanie, dostrzegłem zbyt
pózno. Zbyt pózno na to, aby skręcić, zbyt pózno, aby cokolwiek uczynić. Za pózno po
prostu...
Zatrzymałem się, obejrzałem do tyłu. Z lasu już bez pośpiechu wyszła nagonka. Wszyscy
jak dobierani, rosłe chłopy w kamuflażu. Dwóch miało śrutówki, jeden automat, a jeszcze
dwóch tylko noże. Szli bardzo spokojnie, niczego się nie obawiając. A czego niby mieliby się
bat? Mojego pistoletu? Z takiej odległości nie trafiłbym nawet w słonia, a oni mogli mnie w
mgnieniu oka nafaszerować ołowiem.
Nie, nie ich musiałem się obawiać. Raczej lodowych golemów... Jeśli tamte stwory
wpadły na mój ślad, tych tutaj czekają spore trudności. Chyba że działają razem. Bzdura. To
po prostu niemożliwe. Chociaż w tym wypadku też nie wszystko było jasne: właśnie wyszedł
na polanę także ten z rozprutymi kiszkami. Na bluzie nie miał nawet śladu krwi.
Odwróciłem się od nich. Nawet nie próbowałem wyjmować spluwy, bo mogłem się
spodziewać, że oberwę wtedy w plecy, podszedłem do oczekującego mnie człowieka.
Na pierwszy rzut oka nie odznaczał się niczym szczególnym. Stał, jak jakiś ciołek, w
palcie, a dokładniej, w płaszczu. Brudnym płaszczu. Przygarbiony. Ręce trzymał w
kieszeniach, twarz ukrył pod kapturem. Stał i na razie nic do mnie nie miał. Właśnie, na razie,
bo zbudzona znów w duszy nić wiążąca mnie z nożem wskazywała właśnie na tego gościa.
Taka sprawa...
A co mógłbym powiedzieć o tej postaci, korzystając z czarodziejskiego oka? Czy to nie
fagasy Mrozu zagnały mnie w pułapkę? Nie, to najzwyklejszy człowiek. Nic szczególnego.
Zacząłem się już uspokajać, ale nagle aurę nieznajomego zaczęła wypełniać czerń.
Aż mnie podrzuciło. Teraz miałem przed sobą niespiesznie pulsującą plamę mgły. Takiej
nieprzeniknionej czarnej aury nie widziałem nawet u Opiekuna Wiedzy. U tamtego migotały
przynajmniej jakieś przebłyski błękitu.
Ale to nie było wszystko: z ruin, stopniowo zmieniając kolor z czarnego na
przenikliwobłękitny, niespiesznie zaczęły wypływać energetyczne strumienie. W porównaniu
z nimi nić znajdująca się w kostnicy Hadesa zdawała się mikra niczym dwużyłowy kabel w
porównaniu z całym Laboratorium Elektrodynamiki Materiałów Przewodzących! Wzburzona
energia stawała się prawie fizycznie namacalna; gdyby jej dotknąć, rozpyliłaby człowieka na
atomy. Linie siłowe oplotły gigantyczną pajęczyną całą polanę, sięgając lasu prawie we
wszystkich miejscach. Jak mogłem ich nie wyczuć? Zadziwiające! A przecież czekający na
mnie... grozny kawałek mgły stał dokładnie między idącymi równolegle metr nad ziemią
nitkami, ale zdawał się tego nie dostrzegać.
- Przyszedłeś. - Głos człowieka w płaszczu okazał się aż do obrzydliwości znajomy.
Jakbym słuchał zapisu magnetofonowego. Opiekun też tak mi sączył słowa do głowy. Bez
intonacji. Martwo. Ale dlaczego ten głos taki znajomy? Przecież to nie trzeci...
- Przyszedłem. I co dalej? - Znów spojrzałem na stojących pod lasem naganiaczy, a kiedy
ponownie zwróciłem wzrok na człowieka, zamarłem. Tamten odrzucił kaptur i zrozumiałem,
iż ze mną nie rozmawiał Opiekun. Ze mną rozmawiał... Rozmawiałem sam ze sobą, tyle że
interlokutor miał włosy jak dawniej moje i oczy szafirowe, a nie szare. - Kim jesteście?
- Ja to ty - odparł mój niebieskooki sobowtór i przeciągnął dłonią po twarzy od dołu w
górę. - I on.
Co za dowcipy? Teraz martwymi oczami patrzyło na mnie oblicze Krisa. Widać było
ślady rozkładu, odmrożone do kości mięso.
- Kim jesteście? - wychrypiałem, z trudem łapiąc powietrze. - Kim?...
- Jestem tym, kogo widzisz. - Jeszcze jedna zmiana twarzy - czy to wszystko maski? - w
miejsce Krisa pojawił się próbujący mnie załatwić kiedyś razem z Wyszewem całkiem
niczego sobie osiłek. - Ale mam nadzieję stać się tym, kim byłem dawniej, a nawet kimś
więcej.
- A kim byliście? - Nie mogłem nie zadać tego pytania, chociaż zaczęły się pojawiać w
głowie mętne domysły zaraz po tym, jak spasiony Andriej zmienił się w chudego pomagiera
Krisa, który wlepił we mnie niebieściutkie oczęta.
Tak, teraz już wiedziałem, kto łaził po Forcie z moją gębą. Jednak, kto teraz stał przede
mną? Kris? Przecież on nie żył!
Ręka sama popełzła ku kaburze.
Nagle przypomniałem sobie palący chłód rękojeści noża, wzdrygnąłem się. Czyżby ten
przedmiot wypijał dusze zabitych przeze mnie ludzi? Dwóch ostatnich faktycznie zarżnąłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]