[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skinął głową i znowu przerzucił nogi na zewnątrz. Teraz schodzenie było o wiele
wygodniejsze. Zwisająca u pasa latarka świeciła w dół. Widział jej jasne oko odbite w wodzie.
Gdzieś daleko szumiało morze. Powierzchnia dna studni falowała lekko. Głęboki, cię\ki głos
fal zbli\ał się i oddalał, jak gdyby nadchodząc spoza granicy świadomości.
Joe opuszczał się w dół. Powoli, trzymając dłońmi za uchwyt, opuścił nogę, starając się
sięgnąć końcem stopy jak najni\ej. Tak, tyle. Wystarczy. Mógł teraz dotknąć półeczki.
Przez chwilę zastanawiał się. Dotknąć nie za mocno i nie za lekko. Zadarł głowę.
Karolina czekała. Pobladła jasna twarzyczka okolona krótkimi włosami...
Nacisnął stopą półeczkę i błyskawicznie poderwał się na rękach, skacząc niemal w górę.
Blok skalny opadł tak nieprawdopodobnie cicho, jak gdyby był z waty. Jeszcze. Ju\!
Nie puszczając drabinki, wparł nogi w gładką powierzchnie skały. Przez chwilę trwał w
napięciu, pełen wyczekiwania. Blok znieruchomiał.
- Stoi! - zawołał.
- Widzę! - radosny głos Karoliny, odbity od ścian studni, powrócił z dołu wysokim
echem. - Co tam jest?
Joe odpiął latarkę od paska i stojąc swobodnie na bloku, który odcinał go teraz
kompletnie od dna studni, puścił strumień światła w głąb ciemnego otworu.
- Korytarz - powiedział - który skręca prawie od razu w prawo. Musimy jakoś
zabezpieczyć tę pułapkę. - Powoli przejechał promieniem latarki po obramowaniu otworu.
Uniósł głowę. - Przynieś kilka kamieni. Jest ich tam cała masa w korytarzu. Obcią\ymy nimi
ten blok.
- Dobrze!
Głowa Karoliny znikła. Czekał przez chwilę, stojąc spokojnie na zwodzonym skalnym
moście. Ale nie myślał, nawet w tej chwili, o przemyślności dawnych Kreteńczyków, lecz o
Eleftoriosie Smytrakisie, le\ącym z roztrzaskaną czaszką w cichej, zamkniętej na klucz latarni
morskiej. Morderca był na wolności. Ciągle jeszcze na wolności.
- Mam kamień! - zawołała Karolina. - Ale jak ci go podać?
Wychyliła się połową ciała, trzymając w dłoniach du\y odłamek skały. Wspiął się na
palce, ale nie sięgnął.
- Wypuść go z rąk!
Chwycił w powietrzu kamień i poło\ył go na bloku. Powtórzyli to kilka razy i wreszcie
Joe uchwyciwszy drabinkę, poderwał nogi. Blok nie drgnął.
- W porządku! Mo\esz schodzić. Zaczekał, póki dziewczyna nie znalazła się na dra-
bince, chwycił ją wpół i postawił obok siebie.
- Bo\e - powiedziała cicho Karolina. - Oby ona tam była!
- Kto? - Joe nie zrozumiał.
- Pani Labiryntu. Przecie\ po to tu przybyłam.
I weszła pierwsza do ciemnego, wilgotnego korytarza, tak niskiego, \e musiała pochylić
głową. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się. Joe stanął przy niej.
Korytarz gwałtownie opadał. Dalej była ciemność. W świetle latarek ujrzeli w dole
nowy zakręt.
Bez słowa ruszyli naprzód.
Karolina, niosąc przed sobą w wyciągniętej ręce latarkę, zaczęła schodzić. Na zakręcie
poziom korytarza wyrównał się. Joe uniósł latarkę i kilka razy nacisnął guziczek mając
wra\enie, \e bateria odmówiła posłuszeństwa. Dopiero po chwili zrozumiał, \e światło
rozprasza się w mrocznej przestrzeni. Stali u wejścia sali podziemnej, której sklepienie
zamykało się daleko w górze, jak strop katedry.
- Widzisz? - usłyszał obok siebie zdławiony szept Karoliny. - Czy widzisz to, Joe?!
Ich oczy, przyzwyczajone ju\ do ciemności, dostrzegły w nikłym blasku latarek
olbrzymi posąg kobiety, stojący pośrodku groty.
Głowę jej zdobiła złocista tiara, na której przysiadł gołąb, a w kolosalnych, szeroko
rozło\onych ramionach trzymała dwa wijące się wę\e, które wpatrywały się rozjarzonymi,
rubinowymi oczyma w maleńkie, stojące u wejścia istoty ludzkie.
ROZDZIAA SIEDEMNASTY
Siady bosych stóp
- Wielki, jedyny Bo\e - szepnęła Karolina. - To naprawdę ona! Ale jaka inna!
Chciała podejść do posągu, lecz Joe poło\ył dłoń na jej ramieniu.
- Nie ruszaj się - powiedział półgłosem.
- Co się stało?
- Nic. Ale pamiętaj, \e nie jesteśmy pierwszymi współczesnymi ludzmi, którzy tu
weszli. Ktoś odkrył te pieczarę przed nami.
- Kto? - Nie zrozumiała.
- Morderca Roberta Gordona, który wziął stąd tę statuetkę. Najpierw musimy
sprawdzić, skąd ją wziął, jak wszedł i jak wyszedł. A pózniej, od jutra - urwał na chwilę -
mo\esz zabrać się do swoich badań.
I osadziwszy ją w miejscu ruchem dłoni, zaczął posuwać się w kierunku posągu. Lecz
nie spojrzał nawet w stronę bogini. Latarka jego oświetlała jedynie podłogę. Nagle przystanął.
- Mo\esz ju\ teraz podejść - powiedział przyciszonym głosem.
Karolina zbli\yła się powoli, wodząc światłem po ścianach i podłodze. Z mroku
wynurzały się nieprzeliczone legiony wotywnych statuetek: kobiet, tancerzy, ptaków,
szar\ujących byków. Pod ścianami stały naczynia, tysiące najrozmaitszych waz, wielkich i ma-
łych, wysokich i przysadzistych, a przed ołtarzem - kamiennym, prostokątnym stołem u stóp
bogini - le\ały stosy złotych przedmiotów, lśniących dziś jeszcze jak przed wiekami pomimo
wilgoci i mroku.
- To... to jest niemo\liwe... - szepnęła Karolina. - Ja chyba śnię? Na pewno śnię. Nawet
grób Tutenchamona nie dorównuje temu. Joe, uszczypnij mnie, błagam!
Stanęła, zamknęła oczy i otworzyła je. Obraz nie ustępował.
- Uwa\aj! - Alex znowu poło\ył dłoń na jej ramieniu. - Spójrz tu.
Odwróciła oczy od ołtarza. Na cienkiej, wilgotnej warstwie piasku, którą pokryta była
kamienna podłoga przybytku, odcinał się wyraznie ślad stopy ludzkiej, a dalej drugi. Ale nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]