[ Pobierz całość w formacie PDF ]

popracuje.
 Wiecie co  podsunąłem  może wszyscy odlecieli.
 Czym?  Steve wskazał na puste niebo.  Zabraliśmy jedyny statek.
 Człowiek mówił, że tysiące ich parkuje w pobliżu Ziemi. Byłoby to ogromne
przedsięwzięcie, ale w razie potrzeby mogliby ewakuować Middle Finger w ciągu roku.
 Jakaś katastrofa ekologiczna  spekulowała Marygay.  Jakaś mutacja, kaprysy
pogody.
 Albo następna wojna  rzekł Charlie.  Nie z Taurańczykami. Mogli trafić się
gorsi od nich.
 Wkrótce się dowiemy  przerwałem.  Pewnie zostawili wiadomość. Albo mnó-
stwo kości.
20
Minęło dziesięć godzin, zanim podprowadziliśmy trzy statki w pobliże promu, prze-
latując trzysta kilometrów nad powierzchnią planety. Wszedłem do obszernego, uni-
wersalnego skafandra próżniowego i, niezgrabnie uściśnięty przez Marygay, zdołałem
przelecieć od komory powietrznej do luku po zaledwie jednej nieudanej próbie.
Wskaznik nad moim okiem informował, że powietrze we wnętrzu promu jest czy-
ste, a temperatura niska lecz znośna, więc wygramoliłem się ze skafandra i wezwałem
dwóch pozostałych. Postanowiłem zabrać ze sobą Charliego i  na wypadek gdyby
było tam coś, co Człowiek potrafi zrozumieć lepiej od nas  szeryfa. Zabrałbym Antre-
sa 906, gdyby zdołał wcisnąć się w kombinezon. Taurańczycy mogli zostawić napisaną
Braille em notatkę, głoszącą  Giń, nędzna ludzkości , albo coś w tym stylu.
Zapytałem prom, co się tu dzieje, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Nic dziwnego:
nie trzeba wiele inteligencji, żeby utrzymać statek na orbicie. Jednak w normalnej sytu-
acji natychmiast połączyłby się z centrum na planecie, żeby odpowiedzieć na moje py-
tanie.
Niemal oczekiwałem murszejących szkieletów, tkwiących w pojemnikach przeciw-
przeciążeniowych. Jednak nigdzie nie znalazłem żadnych śladów ludzkiej obecności,
nie licząc kilku unoszących się w powietrzu skafandrów. Założyłem, że prom został wy-
słany pod kontrolą autopilota na orbitę.
Kiedy Charlie i szeryf dołączyli do mnie, usiedliśmy w fotelach i przypięliśmy się pa-
sami, po czym wcisnąłem guzik polecenia  Powrót do Centrusa . (No i tyle mi dały te
tygodnie ćwiczeń na komputerowym symulatorze lotu). Prom odczekał dokładnie je-
denaście minut, a potem zaczął pod ostrym kątem schodzić w atmosferę.
Podlecieliśmy do niewielkiego kosmodromu od wschodu, nad przedmieściami Ven-
dler i Greenmount. Była wczesna odwilż, tu i ówdzie jeszcze leżał śnieg. Słońce już wze-
szło, ale z żadnego komina nie unosił się dym. Nigdzie nie było widać lataczy ani ludzi.
Kosmoport miał tylko dwa pasy biegnące prosto ze wschodu na zachód, oba ogro-
dzone wznoszącym się daleko na horyzoncie parkanem. Wcale nie z obawy przed ka-
119
tastrofą, choć może i to przyszło komuś do głowy. Ogrodzenie miało przede wszystkim
chronić ludzi przed twardym promieniowaniem z dysz startującego promu.
Wylądowaliśmy gładko jak po sznurku. Wieża kontrolna nie odezwała się. Co dziw-
niejsze, żaden latacz nie pomknął nam na powitanie. Otworzyłem śluzę powietrzną,
z której wysunęły się lekkie schodki.
Przyciąganie ziemskie było jednocześnie przyjemne i męczące. Nasze skafandry nie
były dostatecznie grube na ten wilgotny ziąb, więc wszyscy trzej dygotaliśmy  nawet
genetycznie doskonały szeryf  zanim pokonaliśmy kilometrowy odcinek, dzielący nas
od głównego budynku.
Wewnątrz było prawie równie zimno, ale przynajmniej nie wiało.
Pokoje były puste i zakurzone. Stwierdziliśmy, że w budynku nie było prądu. Nie za-
uważyliśmy też bałaganu świadczącego o pośpiechu, tylko kilka porozrzucanych papie-
rów i otwartych szuflad. %7ładnych śladów paniki czy przemocy  ani stosów ciał czy
kości.
I żadnych wypisanych w kurzu komunikatów typu:  Strzeżcie się, kres jest bliski .
Jakby wszyscy wyszli na obiad i nie wrócili.
Tylko zostawili za sobą ubrania.
Na wszystkich korytarzach i przy większości biurek leżały bezładnie kupki odzieży,
jakby każda z pracujących tu osób nagle stanęła, rozebrała się i poszła sobie. Rozpłasz-
czone na podłodze, sztywne i zakurzone, przeważnie zachowały swoje kolory i kształt.
Garnitury i ubrania robocze, oraz kilka mundurów. Wszystkie ubrania razem z bielizną
leżały na butach.
 To...  Charliemu chyba po raz pierwszy zabrakło słów.
 Przerażające  dokończyłem.  Zastanawiam się, czy tak jest tylko tutaj, czy też
wszędzie.
 Myślę, że wszędzie  powiedział szeryf i przykucnął. Po chwili wstał, trzymając
w palcach gruby pierścień z diamentem, najwidoczniej antyk z Ziemi.  Nie było tu
żadnych rabusiów.
Tajemnica tajemnicą, ale wszyscy byliśmy głodni, więc poszukaliśmy bufetu.
Nie zaglądaliśmy do lodówki i zamrażalnika, tylko znalezliśmy spiżarnię z konser-
wowanymi owocami, mięsem i rybami. Po szybkim posiłku rozdzieliliśmy się, żeby
przeszukać cały budynek. Mieliśmy nadzieję, że odkryjemy jakąś wskazówkę świadczą-
cą o tym, od jak dawna to miejsce stało opuszczone i co się tu stało. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl