[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Qwilleran zamówił wygodną kanapę obitą miękkim zamszem w rdzawym kolorze, brązowy
fotel, otomanę oraz kilka lamp do swojej nowej pracowni.
- Ma pan dobry gust - pochwaliła go asystentka - i nigdy jeszcze nie widziałam, żeby
klient tak szybko podejmował decyzje. Bardzo chciałabym zobaczyć pańską powozownię,
kiedy zostanie już urządzona.
- A jak pani się nazywa? - spytał.
- Francesca Brodie. Mój ojciec zna pana - to znaczy zna ze słyszenia. Jest tu
komisarzem policji. Czy to prawda, że jest pan czymś w rodzaju detektywa?
- Po prostu lubię rozwiązywać zagadki, to wszystko - odparł Qwilleran. - Nawiasem
mówiąc, czy znała pani niejaką Daisy Muli, która była tu zatrudniona?
- Nie, jestem nowa. Pracuję dopiero od czterech miesięcy. Przez następne dwa dni
Qwilleran spędził większość swojego czasu, odpowiadając na listy, których każdego dnia
przez szczelinę w drzwiach wpadało całe mnóstwo - ku wielkiej uciesze obu kotów. Koko
doręczył mu osobiście kopertę zaadresowaną czerwonym atramentem. Najwyrazniej
rozpoznał ją, bo pochodziła z domu, w którym całkiem niedawno mieszkali. Napisała go
pewna kobieta, która również była tam lokatorką, mówiła do Koko po francusku i miała
ciągłe problemy z nadwagą oraz mężczyznami.
Drogi Qwillu,
dostałam Twój adres od Archa Rikera. Podobno trafiłeś na żyłę złota, moje gratulacje!
Tęsknimy za Tobą.
Mam dobrą wiadomość. Spotykam się z pewnym kucharzem. Nie jest żonaty -
przynajmniej tak twierdzi. Zła wiadomość jest taka, że przybyło mi przez to pięć kilo. Nadal
męczę się z pisaniem tekstów dla agencji reklamowej, ale dałabym wszystko, żeby móc
prowadzić restaurację. Proszę, daj mi znać, gdybyś otwierał jakiś lokal w Pickax. Mam
kucharza, jestem do dyspozycji. Bi-sous dla Koko.
Hixie Rice
Korespondencja napływała w takim tempie, że Qwilleran nie nadążał pisać
odpowiedzi na swojej starej maszynie. Telefon dzwonił bez ustanku. A jakby tego było mało,
przerywano mu jeszcze na inne sposoby. Na przykład pewnego dnia do biblioteki zajrzał
nagle jakiś młody człowiek w białym kombinezonie, dzierżąc w dłoni sześciopak dietetycznej
coli.
- Witam! - zawołał. - Mogę to wstawić do lodowy? Mam tu sporą robótkę. Mnóstwo
szpachlowania, łatania i skrobania, futryny i tak dalej.
Miał zdrowy wygląd rodowitego mieszkańca Moose County, wykarmionego jabłkami
i napojonego mlekiem prosto od krowy, w którego diecie nie brakowało ogrodowych warzyw
ani nieograniczonych ilości świeżego powietrza.
- Zapewne jest pan malarzem zatrudnionym przez Amandę Goodwinter? - domyślił się
Qwilleran.
- Tak, nazywam się Steve. Ona wszystkim rozpowiada, że pracuję powoli, ale prawda
jest taka, że robię porządną robotę. Mój dziadek pracował dla starszej pani w tym domu,
kiedy jeszcze żyła. Nauczył mnie, jak się maluje bez zacieków, równo i bez purchli.
Naprawdę pan tu mieszka? Ja tam gnieżdżę się w przyczepie na farmie mojego teścia.
Były też inne powody do niezadowolenia. Pani Cobb wciąż się nie pojawiła. Nie
zgłosił się też nikt do naprawy drzwi. Melinda wyjechała do Paryża, a Qwilleranowi po
głowie ciągle chodziła melodyjka: Daisy, Daisy..."
Potem zaś zadzwonił nauczyciel, którego poznał w Mooseville.
- Cześć, tu mówi Roger. Jakie to uczucie, kiedy jest się wstrętnym bogaczem?
- Jest to uciążliwe, frustrujące i nudne - przynajmniej póki co. Ale daj mi jeszcze
tydzień, to może się przyzwyczaję. Co tam słychać nad jeziorem?
- Jak zwykle, masa turystów. Wszyscy, którzy z nich żyją, są zachwyceni.
- Czyli sklep twojej żony pracuje na pełnych obrotach?
- Tak, idzie jej całkiem niezle, ale pózno wraca do domu. Słuchaj, może poszlibyśmy
dziś razem na kolację? Sharon, jak mówiłem, pracuje do pózna.
- Jasne. Najlepiej podjedz do mojej Bastylii - zaproponował Qwilleran. - Oprowadzę
cię po lochach i poczęstuję drinkiem. Potem możemy wybrać się do jakiejś restauracji.
- Zwietnie! Chciałbym zobaczyć, jak to gmaszysko wygląda od środka. Zjeść możemy
w Hotel Booze".
- Nie znam tego miejsca.
- To najstarsza knajpa w okręgu. Serwują tam ogromniaste hamburgery z frytkami.
Pycha!
Roger MacGillivray, którego szkockie nazwisko budziło sympatię Qwillerana, stawił
się wczesnym wieczorem. Był to młody mężczyzna, który nosił przystrzyżoną czarną brodę i
z przekonaniem wygłaszał stanowcze opinie na różne tematy. Głośnymi okrzykami
komentował rozmiary pokojów, liczbę okien, wysokość sufitów i powierzchnię posiadłości.
- Utrzymanie tego wszystkiego będzie cię kosztować oczy z głowy - zauważył. - Kto
zajmie się myciem tych wszystkich okien i odkurzaniem książek?
- Samo utrzymanie parku kosztuje więcej, niż zarabiałem w Daily Fluxion" -
poinformował go Qwilleran. - Na podjezdzie zawsze stoi zielona półciężarówka i facet w
zielonym kombinezonie jezdzi po ogrodzie małym zielonym traktorkiem.
Nalał gościowi szkockiej whisky, a sobie soku z winogron, po czym przeszli do
oranżerii i rozsiedli się w wielkich wiklinowych fotelach.
Roger przyjrzał się kieliszkowi na długiej nóżce, który Qwilleran trzymał w ręce.
- Co pijesz?
- Sok z winogron catawba. Koko go lubi, więc kupiłem całą skrzynkę.
- Mówię ci, rozpieszczasz tego zwierzaka - Roger rozejrzał się z pewnym niepokojem.
- Gdzie on jest? Czuję się trochę nieswojo w obecności kotów.
Na dzwięk swojego imienia Koko wszedł do oranżerii i usadowił się tak, żeby Roger
mógł go widzieć.
- Nie będzie ci przeszkadzał - zapewnił Qwilleran. - Po prostu lubi przysłuchiwać się
rozmowie. Wyraznie ton twojego głosu przypadł mu do gustu.
Koko zbliżył się nieco.
- Kto opiekuje się tymi wszystkimi roślinami? Wyglądają na zdrowsze ode mnie.
- Zielony kombinezon zagląda tu, wtyka w ziemię jakiś miernik i bada jej wilgotność -
rzekł Qwilleran. - Jeśli chodzi o ogrodnictwo, to dla mnie po prostu czarna magia. Całe życie
spędziłem w wynajmowanych mieszkaniach i hotelach.
- Zdaje mi się, że twój ogrodnik to Kevin Doone. Był moim uczniem. Teraz studiuje w
Princeton, a przez wakacje zajmuje się ogrodnictwem. A trzeba przyznać, że ogródek masz tu
spory.
- Szeroki na pół kwartału i z pół mili długi, tak na oko. Na tyłach jest sad i stara
stodoła, która nadałaby się na letni teatr.
Dłonie Rogera zacisnęły się na oparciach fotela.
- Dlaczego on tak na mnie patrzy?
- Koko chce się z tobą zaprzyjaznić. Powiedz coś do niego.
- Cześć, Koko - odezwał się Roger niepewnym głosem. Kot zmrużył oczy i z cicha
zaskrzeczał życzliwie:
- Ik, ik, ik.
- Uśmiecha się - stwierdził Qwilleran. - Lubi cię... A jak tam twoja teściowa?
- Wszystko w porządku. Zapaliła się teraz do nowego pomysłu. Chce projektować
pamiątki z Moose County, które potem Sharon będzie sprzedawać w swoim sklepiku.
Podstawki pod naczynia, zabawki i inne takie. Chodzi o to, żeby kobiety z Dimsdale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]