[ Pobierz całość w formacie PDF ]
O takich to sprawach rozmawialiśmy przy malowaniu lub pisaniu, Mistrz dawał mi pół go-
dziny i kazał opisać jakiś przedmiot, a ja ciągle myliłem się, kreśliłem oraz używałem najbar-
dziej nieudolnego stylu, niejasnych i pokrętnych wyrażeń, na jakie było mnie stać. W bełkot,
odczytywany głośno, śmieszył przełożonego jeszcze bardziej niż chybione dokonania pla-
styczne lub piosenki dla dzieci, śpiewane po nadużyciu wina. A ja z coraz większym niepo-
kojem godziłem się na następne tego rodzaju zabawy, bojąc się, że zostanę zdemaskowany,
jeśli w porywie gniewu odrzucę maskę, wykrzyczę, jak bardzo nienawidzę zakonu, a kocham
moje pisanie i szkice, które ukrywam w szafeczkach i wewnątrz półek, bowiem naprawdę są
33
one teczkami na rysunki; chowam także mydło i rozpuszczalnik, aby myć dokładnie ręce,
kiedy rodzice już się położą, nie mogę przecież podczas porannego nabożeństwa pokazywać
dłoni upapranych farbami. Gdybym ukrywał ręce w kieszeniach, Mistrz nabrałby podejrzeń,
może zresztą żywi je przez cały czas i dlatego bawi się z ofiarą jak smok z myszką, zaraz, czy
aby na pewno użyłem właściwego porównania, ustalonego w języku przed wiekami, jakim
moi przodkowie w codziennym bajdurzeniu maskowali brak precyzji słowa, dość rzec, iż o
nich pomyślałem, jak i o przedziwnych alfabetach z trójznakami i poczułem się rozpieszczo-
nym dzieckiem, setnym pokoleniem, które wyczerpało już studnie i wyjałowiło ziemię. Za-
pragnąłem być pierwszym karczownikiem, twórcą ładu, odkrywcą prawdy, że nasiona należy
rzucić na przygotowany grunt; seniorem gramatyki, tym pierwszym, który opisał brzmienie i
zbadał rezonanse. A tymczasem oklaskiwano moje udawane kalectwo! Symfonia zdrady po-
tęgowała jeszcze niepewność, ból przejściowych stanów, w których tylko potencjalnie od-
czuwa się przyszłe możliwości.
I kiedy tak trwałem w rozleniwionej nadziei, usłyszałem o nowym wynalazku Mistrza.
Wokół wejścia do zakonu zaczynano właśnie rozlepiać afisze z ostrzeżeniem, że każdy, ale to
każdy artysta będzie przez bractwo odkryty, ponieważ przy bramie zainstaluje się czujniki,
umożliwiające jego rozpoznanie. Skóra mi ścierpła na plecach, ręce drżały, mocno zacisnąłem
pięści i jakoś przetrwałem popołudnie. Kiedy miał nastąpić ów sądny dzień, władze zakonu
oczywiście nie podawały.
Wieczorem poszedłem do pokoju ojca. Stałem przez chwilę w drzwiach, zanim powie-
działem:
Nie chcę tam dłużej...
To znajdz sobie coś lepszego! wrzasnął z oburzeniem i przechylił trzymaną w dłoni fi-
liżankę kawy odrobinę za szybko, tak, że płyn rozlał się ciemnobrunatną strugą, plamiąc białą
koszulę ojca, obrus i pokrycie fotela.
Tato, posłuchaj... daremnie próbowałem wyjaśniać, protestować. Ojciec zajął się, rów-
nie bezskutecznie, walką z połyskującymi fioletowo w świetle nocnej lampki plamami, zmar-
nował niemal całą paczkę różowych serwetek, aż wreszcie niecierpliwym ruchem zerwał z
siebie koszulę, a ze stołu obrus i cisnął wszystko na podłogę. Popatrzył z rozpaczą na pustą
filiżankę i rzekł jakby do siebie:
Będziesz żałował.
Z pozostałymi członkami rodziny wolałem nie poruszać nawet sprawy zakonu. Wziąłem
sobie w kuchni kawałek ciasta i usiadłem do pisania. Nim wybiła północ, skończyłem roz-
dział powieści. Nie położyłem się spać, ale rozpocząłem następny. Kryć się przed najbliższy-
mi? Powiedzieć im prawdę? Może jeśli zobaczą, czym się zajmuję, zrozumieją mnie i po-
zwolą pisać! Nie, na to nie potrzeba zezwolenia! Ani rodziny, ani żadnych zakonów! Nie
uwierzę w czujniki ani wykrywacze. Mistrz blefuje, żeby się wykazać, obawia się mnie, może
gra, chcąc obnażyć najgrozniejszego przeciwnika, reszta braci nie liczy się wcale, stoi i czeka
na cios, pozbawiona szans, a ogóle przeciw temu nie protestuje. Gdybym próbował wytłuma-
czyć owym statystom, jakie zgotowano dla nich przeznaczenie, zakrzyczeliby mnie, obrzucili
wyzwiskami albo wykopali za bramę zakonu; podobno w jego historii zdarzały się takie sa-
mosądy.
Noc kończy się, a kiedy zechcę, odsłonię okno i zabraknie jej oddechu, natchnienia na ży-
cie, kryjówki wreszcie. Chciałem umieścić to zdanie na początku ostatniego rozdziału powie-
ści, ale skreśliłem je falistą linią; ja, który zbędne słowa wyrzucam na ogół zdecydowanie, w
tej chwili niepewnie trzymałem pióro, patrząc na świt rumiany tysiącem pasteli, rozpływają-
cych się w seledynach znaczeń, tandetny i jeszcze niepozorny. Ubrałem się ciepło i wysze-
dłem na ulicę, pustą, zimną i cichą. Do zakonu trzeba przybyć bardzo wcześnie, żeby zdążyć
na śniadanie i najeść się na koszt firmy, wypić dwie duże herbaty z cukrem, a potem chodzić
po pokojach, mówić dużo i głośno.
34
Już z daleka zauważyłem, że coś jest nie tak. Nie tak jak w zeszłym tygodniu i kilku po-
przednich. Bracia stali na dziedzińcu, nastawiając kołnierze płaszczy. Kiedy podszedłem bli-
żej, natarczywy, przypominający syk os dzwięk omal mnie nie ogłuszył. Narastał coraz bar-
dziej, kiedy kolejne osoby przekraczały bramę. Alarm brzmiał i brzmiał, rozdzierał spokojne
dotąd mury świątyni, groził, ostrzegał. Mistrz, blady i przerażony, opierał się o kolumnę
krużganka. W zakonie nie było nikogo oprócz artystów.
35
[ Pobierz całość w formacie PDF ]