[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zadzwonić do kogoś, kogokolwiek, żeby mieć świadka, ale nie było zasięgu. Wspaniale.
Ogromny bramkarz nachylił się nade mną, zasłaniając resztki światła.
— Pozwól mi jeszcze raz obejrzeć twoje prawo jazdy.
Sięgnąłem do kieszeni i mu je podałem.
— Nie wyglądasz na dwadzieścia jeden łat — stwierdził.
— To dlatego, że tu jest tak ciemno: Na dworze było ciemno i wpuścił mnie pan, więc
widocznie tyle mam.
Wydawało się, że cały marszczy się z dezaprobatą.
— Po co tu przyszedłeś?
— Zabawić się? — spróbowałem.
— Chodź ze mną.
Nic było sensu się spierać. Dwaj inni bramkarze stali kilka kroków za nim i nawet mając
najlepszy dzień, nie załatwiłbym wszystkich trzech. A pewnie nawet jednego. Tak więc
wstałem i na uginających się nogach ruszyłem do wyjścia. Moja wizyta tutaj okazała się
bezowocna. A może nie? Najwyraźniej Antoine LeMaire tu bywa. Najwyraźniej jego
nazwisko jest znane. Mogę wrócić do domu i spróbować inaczej…
Kiedy dotarłem do wyjścia, na moje ramię opadła olbrzymia dłoń.
— Nie tak szybko — warknął bramkarz. — Tędy.
Oho.
Trzymając rękę na moim ramieniu, poprowadził mnie długim korytarzem. Dwaj inni
bramkarze szli za nami. Nic spodobało mi się to. Na ścianach wisiały zdjęcia „artystek”.
Minęliśmy ubikacje, dwoje drzwi i skręciliśmy w lewo. Na końcu korytarza były jeszcze
jedne drzwi. Zatrzymaliśmy się przed nimi.
Nie podobało mi się to.
— Chcę wyjść — powiedziałem.
Bramkarz nie odpowiedział. Wyjął klucz i otworzył nim drzwi. Wepchnął mnie do środka i
zamknął je za nami. Znaleźliśmy się w jakimś biurze. Stało tu biurko, a na ścianach wisiały
zdjęcia dziewczyn.
— Chcę wyjść — powtórzyłem.
— Może później — rzekł bramkarz.
Może?
Drzwi za biurkiem otworzyły się i wszedł niski żylasty mężczyzna. Miał na sobie
błyszczącą koszulę z krótkimi rękawami, rozpiętą do pępka i odsłaniającą tonę złotych
łańcuchów oraz innej tandetnej biżuterii. Na przedramionach prężyły się grube węzły mięśni.
Czy spotkaliście kiedyś kogoś takiego, że na sam jego widok ciarki przechodzą po plecach?
Ten facet taki był. Nawet olbrzymi bramkarz, który było od niego o głowę wyższy i
pięćdziesiąt kilogramów cięższy, cofnął się o krok. W pokoju zrobiło się cicho.
Ten niski żylasty facet miał wąską łasicowatą twarz i oczy, które mogę opisać tylko jako
oczy psychopaty. Wiem, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, ale nawet ślepy by
zauważył, że ten facet jest bardzo niebezpieczny.
— Hej, cześć — rzucił. — Nazywam się Buddy Ray. A ty?
Lekko seplenił.
Przełknąłem ślinę.
— Robert Johnson.
Na widok uśmiechu Buddy’ego Raya dzieci z krzykiem uciekłyby do swoich matek.
— Miło mi cię poznać, Robercie.
Buddy Ray — nie wiedziałem, czy jest dwojga imion, czy przedstawił się imieniem i
nazwiskiem — obejrzał mnie jak smakowity kąsek. Widać było, że z tym facetem coś jest nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]