[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kauczuku tak łapczywie jak do tego czasu: cena jego katastrofalnie spadała, a już w 1920 roku
plantacje na Wschodzie produkowały kauczuku dziesięć razy więcej niż całe dorzecze Amazonki.
Znaczyło to nie tylko złamanie monopolu Brazylii, ale zupełną klęskę gospodarczą Amazonii.
Okolice nad górną Madeirą, w których obecnie przebywaliśmy, przechodziły okresy zawrotnych
fortun i grozy podobnie jak nad innymi rzekami. Może przechodziły
nawet dramatyczniej, gdyż Dziki Zachód Brazylii tudzież granica boliwijska pobudzały do brutalniej
szych wykroczeń i ściągały najgorsze szumowiny. Zciągały przestępców nie tylko kiedyś, w czasach
kauczukowej gorączki, ale do dnia dzisiejszego kłębiła się tu koszmarna romantyka typów spod
ciemnej gwiazdy. Przykładem tego choćby
niedawne dzieje Saldania Leona, boliwijskiego adwokata z Santa Cruz, zbrodniczego hultaja
ostatniego rzędu.
 Doctor" Saldania Leon był ongiś senatorem w La Paz i jako taki dygnitarz nie tylko miał na sumieniu
moc łajdactw i zabójstw, normalnych w tych stronach i do pewnego stopnia uznanych, ale zbyt pewny
siebie przebrał miarkę i naraził się możniejszym od siebie aferzystom. Musiał uciekać z Santa Cruz.
Uciekał tam, gdzie jedynym prawem był Smith-Wesson za pasem  nad graniczną rzekę Guapore, i
osiadł niedaleko ujścia Rio Cabixi, zwanej również Rio Branco. Osiadł dla pewności już na terenie
Brazylii.
Miał ze sobą niezły majątek, mianowicie sześćdziesięciu indiańskich niewolników, których
pilnowało mu kilkunastu zaufanych kapangów-zabijaków, przeważnie
bliższych i dalszych
152
153
krewnych senatora. Indianie zbierali dla niego w brazylijskim gąszczu pogranicza korzenie poai,
krzewu  jak już pisałem  rosnącego tylko w tej okolicy Ameryki, a będącego zródłem cennych
leków, między innymi ipekakuany. Leon sprzedawał
zbiory do miasta Caceres w stanie Mato Grosso i dobrze mu się powodziło. Ale diabeł
nie spał i Boliwijczyk łakomił się na więcej. Zwiadomy swej bezkarności, nie ukrywał
już bandyckich nawyków i miał luzną kulę w rewolwerze: niejakiego Acostę z zimną krwią potrafił
zastrzelić i ograbić.
Drażnił go również sąsiad, żyjący o kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki Cabixi, Brazylijczyk
Joaąukn Soares de Almeida, indywiduum tak samo jak Leon o
podejrzanej przeszłości i również zbieracz poai. Almeida miał trzydziestu
niewolników, Indian, ongiś gwałtem wywleczonych z głębi Boliwii, i na ów smakowity kęs Leon
bardzo, bardzo ostrzył sobie apetyt.
Okazja wydała mu się dogodna, gdy Brazylijczyk wypłynął w daleką podróż do
Guajara Mirim z częścią swych kapangów, a Indian pozostawił w rancho jedynie pod nadzorem swej
kobiety, Metyski Izabeli. Leon, dowiedziawszy się o tym, pomknął do rancho w towarzystwie
niektórych swych ludzi niby to z sąsiedzką wizytą i już
nazajutrz po przybyciu stwierdził, że nie potrzebował uciekać się do gwałtu: Indianie Almeidy łatwo
spiknęli się z jego ludzmi, tak samo jak tamci pochodzącymi z głębi Boliwii, i zdradzali chęć
ucieczki z rancho. Ucieczki do wolności, jak mniemali. Nie znali jeszcze Leona.
Gdy konszachty doszły do uszu Metyski Izabeli, wysłała w stronę Guajara Mirim
zaufanego posłańca, by szybko odszukał Almeidę i ostrzegł go o tym, co się działo w rancho, sama
zaś, grając na zwłokę, starała się powstrzymać groznego gościa
wyszukaną gościnnością i obiecującymi uśmiechami. Leon dał się omotać, ale mimo to, opuszczając
po tygodniu rancho, zabrał ze sobą wszystkich niewolników Almeidy, jacy dali się namówić do
ucieczki, i chętnie porwałby także rozkoszną Me-tyskę, gdyby ona w czas nie zniknęła w gąszczu i
tam się ukryła.
Leon stracił miarę czasu. Zbyt długo korzystał z niesamowitej gościnności na rancho i zbyt
nieopatrznie przewracał oczami do Metyski. Posłaniec jej wcześnie natrafił na Almeidę i jego ludzi,
gdy byli na irzece Guaporś już w drodze powrotnej. Brazylijczyk zerwał się jak oparzony i nie
marnował ani chwili. Zwołał po drodze jeszcze innych kumpli, a między nimi i swego murzyńskiego
kumotra, komisarza policji Frutuoso o przezwisku Pe de Gancho, który był subdelegadem nad
środkowym biegiem Guaporś.
Mściciele, zgrają dobrze uzbrojoną, zaczaili się nad brzegiem Rio Cabixi, niedaleko jej ujścia do
Guąpore, i gdy flotylla Leona nadpłynęła, a w pierwszej łodzi sam prowodyr siedział  dali ognia.
Padło kilku, w tym siostrzeniec Leona, natomiast on sam, lekko raniony w obojczyk, rzucił się do
wody i dał nura wśród nadbrzeżnych zarośli.
Uciekających Indian szybko wyłapano, lecz Leonowi udało się zbiec: uciekł pod osłoną gąszczu i w
kilka dni pózniej osłabiony, ale żywy, pojawił się u swego rodaka
Francisco Blanco na farmie Libertad, na boliwijskim brzegu Guaporś. Tam też kazał
przybyć swym pięćdziesięciu Indianom (dziesięciu przepadło w zamęcie) i tym
kapangom, którzy z opałów wyszli obronną ręką.
Trudno zrozumieć, dlaczego stary wyga Leon na farmie Libertad przestał logicznie myśleć. Stracił
tam swą zwykłą, bandycką roztropność i pozostanie to chyba
psychologiczną zagadką. Czyżby to był skutek porażki, jaką poniósł u ujścia rzeki Cabixi? Czyżby
zaczadziły go oczy Izabeli? Głupstwo; Leon niejedną ponosił w życiu porażkę i niejednej donnie
zaglądał w oczy, więc tym dziwniejsze, że on, były adwokat szjpakami karmiony, były senator-
kanciarz, a obecnie wilk drapieżny, morderca
wielokrotny  nagle w Libertad zbaraniał, zmatołczał.
Nie połapał się w tak prostej sprawie jak ta, że Francisco Blanco, gospodarz farmy, złakomił się na
jego Indian-niewolników i knuł przeciw niemu zdradę. Ażeby posiąść tych niewolników,
szwendających się po farmie jak stado cennych zwierząt, Blanco musiał się pozbyć Leona. Więc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl