[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Chowasz się za służbą u króla?
- A ty chowasz się w burdelu? Zdjąłem zasłony z twojego
herbu na karecie. Jeśli złapię cię z nieoznakowanym
powozem, znowu je zedrę. Co robisz na swoich ziemiach, to
twoja sprawa, lecz w królewskim mieście nie możesz
bezkarnie plamić honoru swego rodu w ukryciu.
- Mój ojciec się o tym dowie.
- Jestem pewien, że i tak wie, co wyprawiasz.
Wynagrodzi mnie za to, że próbowałem cię powstrzymać.
Obejrzał się na dziewczynę chowającą się za łóżkiem.
- Ode mnie nic nie dostaniesz! - Młody szlachcic
przecisnął się obok Jony, obok przepraszającej madame i
wybiegł na ulicę. Jona poszedł za nim, by upewnić się, że
wsiądzie do karety i odjedzie.
Gdy powóz zniknął za rogiem, Jona wrócił do burdelu.
- Widziałem, że masz nową dziewczynę - rzekł do
właścicielki.
- Wynoś się stąd! - krzyknęła. - Calipari już ci da popalić
za to, że urządzasz scenę w porządnym lokalu!
Jona się zaśmiał.
- Moje pieniądze ci śmierdzą? Chcę dziewczynę. Zdrową,
silną, nową. Kogo masz dla mnie?
- Nikogo - burknęła madame. - Sierżant tylko mi
podziękuje, jak wyrzucę cię na zbity pysk!
- No to go tu zawołaj. Zobaczymy, co powie. Cofnęła się,
wyglądając na dość rozgniewaną, że mogłaby to zrobić.
Jona wszedł do pokoju, gdzie wcześniej zabawiał się
młody Elitrean. Kobieta zdążyła już wyjść z ukrycia.
Obmywała teraz nagą pierś w miednicy. Podniosła wzrok na
Jonę, nawet nie próbując zakryć swoich wdzięków.
- Ty następny? - zapytała jakby nigdy nic. - Musisz
bardzo mnie pragnąć, skoro go przegoniłeś.
Jona posłał jej kpiący uśmieszek.
- Coś w tym rodzaju.
- Szesnaście za numerek. Za wszystko inne płacisz ekstra.
- A ile za to, że cię trochę podotykam?
- Podotykasz? Gdzie?
- Gdziekolwiek.
- Szesnaście.
- Nawet jeśli do niczego nie dojdzie?
- Wiesz, że jestem tego warta.
- Chyba tak - stwierdził. - Stań przy łóżku.
Miała na sobie tylko spódnicę. Z rękami za głową stanęła
obok łóżka. Jona odliczył szesnaście monet z kieszeni,
ostrożnie kładąc je jedna po drugiej na stoliku. Zdziwił się, że
mu starczyło.
Padli na łóżko. Jona ujął obie jej piersi. Były ciężkie,
jakby napompowane wodą. Z sutków pociekło mleko. Myślał,
żeby ją posiąść, a pózniej zostawić, oszołomioną i chorą. Lecz
mleko znaczyło, że gdzieś tu ukrywa dziecko, a jeśli ona by
zachorowała, ono również. Wzruszył ramionami.
- Wystarczy - rzekł. - Miałaś rację, drogo się cenisz, ale
warto było. A teraz idz sobie.
- Co? Tyle było krzyku i to już wszystko?
- Znikaj. Chcę być sam przez chwilę. Idz już.
- Klienci czekają.
- Powiedz szefowej, żeby znalazła ci inny pokój. Ja tu
zostaję na trochę.
- Na jak długo?
- Jak długo będę chciał. Wynoś się stąd wreszcie! -
Klepnął ją lekko w tyłek.
Szybko zmiotła pieniądze do mieszka, a potem naciągnęła
na siebie szlafrok i wyszła.
Jona wytarł spoconą rękę o pościel.
Nie miał pojęcia, czemu tak potraktował syna lorda
Elitreana i tę dziewkę. Chciał to zrobić i wiedział, że nikt nie
będzie za bardzo próbował go powstrzymać. Więc to zrobił.
Co teraz? Jakoś nic nie przychodziło mu do głowy.
Rozejrzał się po pokoju. Może znajdzie coś nielegalnego,
co mogłoby usprawiedliwić ten szalony wybryk. Gdyby
naprawdę mu się poszczęściło, madame wpadłaby tu z jakimiś
zbirami, a wtedy wszystko wróciłoby do normy, czyli do
obijania oprychów i wykidajłów, których burdele zawsze
ściągają z ulicy.
Uśmiechnął się do tej myśli i chwycił ciężką szklaną
buteleczkę perfum z półki przy łóżku. Zciągnął poszewkę z
poduszki i włożył tam buteleczkę, przygotowując coś na
kształt prymitywnej maczugi. Zakradł się do drzwi i stanął z
boku, by zaskoczyć każdego, kto zechciałby tu wejść,
szukając guza.
Usłyszał kroki na korytarzu.
Gdy drzwi się rozwarły, wzniósł prowizoryczną maczugę,
gotów roztrzaskać odurzające pachnidło na głowie śmiałka.
Spodziewał się kłopotów.
W pokoju pojawiło się wiadro ze szczotką, a potem
sprzątaczka ubrana jak senta.
Jona zmarszczył brwi.
- Ech, i tyle tego dobrego - westchnął i opuścił broń.
Senta przestraszyła się i odskoczyła, potknęła o wiadro i
szczotkę, upadła na podłogę.
- Spodziewałem się kogoś innego. - Jona pochylił się, by
pomóc jej wstać. - Przepraszam.
Warknęła na niego. Pstryknęła palcami. Ogień przypalił
mu twarz. Ubranie zajęło się szybko, a plama od potu na
tkaninie zaczęła się tlić i płonąć. Jona wpadł w panikę. Młócąc
się po piersi, podbiegł do miednicy. Ochlapał się brudną
wodą.
- Cholerna senta! - złorzeczył, ostrożnie obmywając
mundur. - To było nieporozumienie! Nie powinnaś przypalać
człowieka króla. To tak jakbyś samego króla przypiekła!
Wstała z podłogi i poprawiła grube odzienie.
- Króla powinno się spalić za to, że pozwala wam zbirom
harcować, gdzie chcecie!
Jona zacisnął pięść, ale się zawahał.
- Ludzie nie mówią nam tego w twarz - powiedział.
Gdyby ją uderzył, pewnie odpowiedziałaby ogniem. Plamy od
potu przepaliłyby tkaninę, nim zdążyłby to ugasić.
- A powinni! - odcięła się senta.
Jona podszedł do niej. Chciał ją powalić jednym ciosem.
Uderzyła pierwsza. Trafiła mocno, prosto w nos.
- Nie zbliżaj się!
Krew. Krew na całej jej dłoni. Jona wstrzymał oddech.
Zcisnął nos dwoma palcami.
- Nie powinnaś tego robić. - Odchylił głowę i poczuł, jak
krew spływa mu do zatok i gardła. Odkaszlnął.
Krew pociekła na krawędz jej rękawa. Zaczęła palić
tkaninę.
Jona uśmiechnął się, nawet mimo bólu i strachu, i
próbował się nie roześmiać. Ona to zobaczy. Zobaczy to i
będzie po nim. Nawet jeśli ją zabije, już nie wykręci się z
tego. Calipari go powiesi. Ona nie była jakimś odmóżdżonym
różakiem czy oprychem na ulicy, tylko porządnym
obywatelem, ciężko pracującym na chleb.
Spojrzała na swój tlący się rękaw, zaczęła go trzepać.
Jona jęknął. Całe życie przeleciało mu przed oczami.
Ostatnim razem miał szczęście, bo Calipari umył rękę, zanim
krew dotarła do rękawa, a i tak wszystko można było zwalić
na rozbity nos Aggie.
- Co to jest?
- Nic takiego - odparł Jona. - Umyj się. Zmyj krew. - Czy
to...?
- Słuchaj, przepraszam, że cię wystraszyłem. Nudziłem
się po prostu. Myślałem, że Elitrean przyśle jakichś osiłków, a
ja rozbiję na nich butelkę perfum dla zabawy. Nie chciałem ci
zrobić nic złego. Przysięgam, nie chciałem cię przestraszyć
ani zrobić nikomu krzywdy. Proszę...
Naprawdę się bał. Zawsze, wszędzie wisiała nad jego
głową grozba - grozba krwawiącej rany. A teraz błagał, by
ocalić życie.
- Nie obchodzi mnie, jak się bawisz - odparła senta już
spokojniej. - Powinieneś coś zrobić z tym nosem.
- Złamał się jakiś czas temu - stwierdził. - To nieważne.
Proszę... - Znowu ścisnął nos palcami, próbując zatrzymać
krwawienie.
Skrzywiła się. Wyjęła jakieś mokre szmaty z kieszeni i
zaczęła ścierać krew z dłoni i rękawów. Ręce jej drżały.
Wyciągnęła szmaty w stronę Jony.
- Namydlona ścierka. Trochę brudna, ale jest tam jeszcze
nieco mydła. Może przez to nie spali ci się koszula.
Wzruszył ramionami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]