[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wkrótce, choć dla Mary Margaret trwało to wieki, wyruszyła w kierunku Big Dipper łódz żaglowa. Gdy
wreszcie dobiła do brzegu, załoga zobaczyła małą dziewczynkę, opowiadającą łamiącym się głosem o
latarni, która nie świeciła, wujku ze złamaną nogą i siostrze przywiązanej do fotela, proszącą, aby
zaopiekowano się zaraz wujem George'em, bo ona musi natychmiast wracać na Little Dipper.
W powrotnej drodze towarzyszył jej jeden z mężczyzn. Wkrótce ujrzeli inną łódz, spieszącą przez
wody zatoki w tym samym kierunku. Mary Margaret zobaczyła dwóch mężczyzn i kobietę,
wyskakujących z łodzi i biegnących do domu. Mama i wujek Martin, ale kim jest ten trzeci, pomyślała.
Kiedy dotarła na miejsce, matka i wujek Martin właśnie czytali jej list. Nellie, odwiązana od fotela,
gdzie spała w najlepsze, skryła się w ramionach wielkiego, wąsatego, ogorzałego od słońca mężczyzny.
Mary Margaret spojrzała w jego stronę i z okrzykiem radości podbiegła, by rzucić mu się na szyję.
Tato!
Przez następne dziesięć minut nie było słychać nic poza śmiechem, płaczem i całusami. Mary
Margaret pierwsza przyszła do siebie i spytała stanowczo:
Może teraz ktoś mi wytłumaczy, co się stało?
Martin i ja wróciliśmy do Harbour Head zbyt pózno, aby wyruszyć przez zatokę rzekła matka.
Byłoby szaleństwem płynąć w taki sztorm, choć prawie odchodziłam od zmysłów na samą myśl o was. I
tak dobrze, że nie znałam całej prawdy, bo tego już bym nie wytrzymała. Zostaliśmy na noc w mieście, a
co najważniejsze, rano zjawił się ojciec.
Przypłynęliśmy tej nocy powiedział kapitan Campbell. Było ciemno, choć oko wykol, żadnego
światła, a właśnie zaczynał sypać śnieg. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i martwiłem się okropnie, aż
nagle latarnia na Big Dipper, której tak długo i bezskutecznie wypatrywaliśmy, zabłysła nad horyzontem.
Wszystko się od razu wyjaśniło. Czy wiesz, Mary Margaret, że gdyby nie to światło, nigdy nie
przedostalibyśmy się przez rafę? Uratowałaś, córeczko, statek swojego ojca i życie wszystkich ludzi na
pokładzie.
20
Och! westchnęła Mary Margaret, a łzy szczęścia zabłysły w jej oczach. Jak dobrze, że już po
wszystkim! Mamusiu, musiałam przywiązać Nellie. Nie było wyjścia. Wuj George złamał nogę i jest
bardzo chory, i nie przygotowałam śniadania, i ogień już wygasł... Ale najważniejsze, że tatuś wrócił...
Jestem taka zmęczona....
Mary Margaret usiadła na chwilkę, chcąc zaraz wstać, by pomóc matce rozpalić ogień, ale skłoniła
tylko główkę i zanim zdążyła się zorientować, zasnęła wsparta o ramię ojca.
Przełożył Stanisław Sikorski
21
ZEMSTA ROBERTA TURNERA
Kiedy Robert Turner doszedł do owego zielonego, porośniętego paprociami trójkąta, gdzie droga
prowadząca ze stacji rozwidlała się, stanął niepewny, którą z odnóg wybrać. Lewa prowadziła do starej
siedziby Turnerów, w której spędził swoje chłopięce lata i gdzie ciągle jeszcze mieszkali jego krewni,
prawa natomiast wiodła w stronę wybrzeża, do Cove posiadłości Jamesonów.
Ponieważ zatrzymał się w Chiswick, aby obejrzeć tę majętność przed jej rychłą licytacją, zdecydował
ruszyć w stronę Cove, a potem brzegiem drogą, której, jak sądził, nie zapomniał w ciągu czterdziestu
lat, przez stary zagajnik brzozowy należący do Aleca Martina do domu kuzynostwa. Zastanawiał się
jedynie, czy brzozy ciągle tam jeszcze stoją i czy grunt ten nadal jest własnością Martina.
Miał akurat tyle czasu, aby dojść do gospodarstwa Turnerów w porze obiadowej. Potem jeszcze tylko
krótka wizyta u Toma Tom, pomimo że rozpaczliwie nudny, był jego dobrym znajomym i nocny
ekspres do Montrealu.
Odwrócił się i zdecydowanym krokiem człowieka czynu ruszył drogą do Cove.
Po chwili jednak nieświadomie zwolnił.
Jakże dobrze pamiętał ten stary trakt, mimo że upłynęło już czterdzieści lat, odkąd ostatni raz tędy
przechodził piętnastoletni chłopak wyruszający w świat.
Wszystkie te lata prawie nie zmieniły miejscowego krajobrazu. Chociaż zauważył pewne drobne
różnice: wzgórza, pola, drogi zdawały się teraz niższe, mniejsze i węższe od zapamiętanych z
dzieciństwa; pojawiły się nowe domy, a pas lasu ciągnący się za zabudowaniami przerzedził się
gdzieniegdzie. Reszta bez zmian. Z łatwością odnajdywał znajome miejsca. Dostrzegł wspaniały
wiśniowy sad Milligana obsypany śnieżnobiałym kwieciem; wydawało się, że drzewa posiadły tajemnicę
wiecznej młodości były bowiem tak samo ukwiecone jak wtedy, kiedy widział je po raz ostatni. Cóż,
dla niego czas nie stał w miejscu tak jak dla tego wiśniowego sadu, zauważył ponuro. Wiosnę życia miał
już dawno za sobą.
Ludzie, których spotykał po drodze, patrzyli na niego z niejakim zdziwieniem, jako że obcy byli w
Chiswick widokiem raczej rzadkim. Rozpoznawał niektórych z nich, szczególnie starszych, ale oni
najwyrazniej nie mieli pojęcia, kogo właśnie mijają. Opuszczał Chiswick jako nieśmiały, długonogi
chłopiec o świeżej, śniadej cerze i czarnych, kręconych włosach.
Teraz stał się postawnym, dostojnym mężczyzną, a jego krótko przystrzyżone włosy znacznie już
posiwiały.
Twarz zdawała się być wyciosana z granitu niewzruszona i nieustępliwa twarz człowieka, który
nigdy nie wahał się i nie cofał przed niczym, co prowadzić mogło do realizacji jego planów; twarz znana i
poważana w świecie interesów, którego był niekoronowanym władcą. To zimne, twarde, egoistyczne
oblicze w niczym nie przypominało owej niemal dziecinnej buzi sprzed lat czterdziestu.
Gospodarstwa i sady pojawiały się teraz rzadziej, by w końcu zniknąć zupełnie. Pola długimi,
wąskimi pasmami dochodziły do błękitnomglistego morskiego wybrzeża. Nagły zakręt drogi odsłonił
przed nim widok na Cove i oto teraz u jego stóp leżała stara posiadłość Jamesonów, zbudowana niemal
na granicy lądu i morza, jakby uwięziona w szarym, kamiennym świecie między wodą a porosłymi
zbożem stokami.
Zatrzymał się przed zdezelowaną bramą prowadzącą w długą, porytą koleinami aleję i opierając się o
zardzewiałe pręty dokonał szybkiego lecz dokładnego przeglądu zabudowań. Nie wyglądały zbyt bogato
czy okazale szare, wyblakłe, bez śladu tak niegdyś naturalnego splendoru. Przykra atmosfera miejsca
zapomnianego i pozbawionego dobrego gospodarza otaczała tę siedzibę.
Kiedyś, przed laty, Neil Jameson-senior był dobrze sytuowanym, szanowanym obywatelem, a
ogromna farma Cove należała do najlepiej prosperujących w Chiswick. Natomiast wspomnienie Neila
Jamesona-juniora wywoływało ponury grymas na twarzy Roberta Turnera był to chyba jedyny
człowiek, którego rzeczywiście nienawidził. Ich wrogość datowała się jeszcze z czasów dzieciństwa, a
22
zażarta nienawiść zrodziła się w duszy Turnera wówczas, kiedy w szkole podczas zapasów Neil powalił
go walcząc nieuczciwie, a potem długo szydził z jego porażki. Robert przyrzekł sobie wtedy, że któregoś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]