[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pochodzenie. Jedna z najlepszych rodzin, tyle że trochę pusto mieli w kieszeni. Bernie szalał za
nią. Najszczęśliwszy młody głupiec, jakiego widziałem. No i potem - bęc! Wszystko się
rozleciało.
- Co się stało? - Valancy bezwiednie zdjęła kapelusz i kłuła go raz po raz szpilką.
Szczęściarz siedział u jej stóp, mrucząc zadowolony. Tylko Banjo podejrzliwie przyglądał się
gościowi. Nip i Tuck leniwie przeskakiwały z gałęzi na gałąz. Mistawis szumiało. Wszystko
było takie samo i nic nie było takie samo. Od wczoraj upłynęło sto lat. Wczoraj o tej porze ona
i Bernie kończyli spózniony obiad i śmieli się. Zmiech? Valancy poczuła, że już nigdy nie
będzie się śmiać. Ani płakać. Jednego i drugiego już nie potrzebowała.
- Ażebym to ja wiedział, moje dziecko. Jakaś głupia kłótnia. Przypuszczam. Bernie po
prostu przepadł, znikł jak kamfora. Napisał do mnie dopiero znad Yukonu, że zaręczyny
zostały zerwane i nie wraca do domu. I abym nie próbował go szukać, bo on i tak nigdy nie
wróci. Nie szukałem więc, bo i po co? Dobrze znałem Berniego. Robiłem dalej pieniądze, gdyż
nie miałem nic innego do roboty. Ale czułem się strasznie samotny. %7łyłem od jednej krótkiej
wiadomości od niego do drugiej. Klondike, Anglia, Afryka Południowa, Chiny - cały świat.
Myślałem, że może któregoś dnia wróci wreszcie do swego starego ojca. Sześć lat temu nawet
te krótkie listy przestały nadchodzić. Aż do ostatnich świąt Bożego Narodzenia nie miałem od
niego ani słowa.
- Napisał do pana?
- Nie. Ale wypisał czek na piętnaście tysięcy dolarów ze swego konta w banku.
Dyrektor banku jest moim przyjacielem i jednym z najpoważniejszych udziałowców w firmie.
Obiecał mi, że natychmiast da znać, gdy Bernie wystawi jakiś czek. Bernie ma u nich
pięćdziesiąt tysięcy, lecz aż do ostatnich świąt nie tknął z tego ani centa. Czek był wystawiony
na firmę Aynsleya w Toronto...
- Aynsley? - Valancy usłyszała własne pytanie jak z oddali. - Aynsley. Na toaletce stało
pudełeczko z tą nazwą na wieczku!
- Tak! To największy sklep jubilerski w mieście. Po zastanowieniu się, zacząłem
działać. Miałem specjalny powód, by odnalezć Barneya. Nadszedł czas, aby zaprzestał
włóczęgi i nabrał rozumu. Czek na piętnaście tysięcy świadczył, że coś ważnego wisi w
powietrzu. Dyrektor skontaktował się ze sklepem Aynsleya, jego żona jest z domu Aynsley - i
dowiedział się, że Bernard Redfern kupił tam sznur pereł. Podał też jego adres: skrytka
pocztowa 444 - Port Lawrence, Muskoka, prowincja Ontario. Chciałem napisać list, a potem
pomyślałem, że poczekam, aż drogi będą lepsze i przyjadę sam. Nie mam daru do pisania
listów. Wybrałem się samochodem z Montrealu. I wczoraj dotarliśmy do Port Lawrence.
Spytałem na poczcie, a tam powiedzieli, że nic nie wiedzą o żadnym Bernardzie Snaithu
Redfernie, ale ma u nich skrytkę niejaki Barney Snaith, który mieszka na wyspie. No więc
przyjechałem tutaj. Ale gdzie podziewa się Bernie?
Valancy przebierała palcami po perełkach. Miała naszyjnik za piętnaście tysięcy
dolarów. A tak się martwiła, że Barney zapłacił za niego piętnaście lub dwadzieścia dolarów,
choć nie mógł sobie na to pozwolić. Nagle roześmiała się prosto w twarz panu Redfernowi. -
Przepraszam, ale to jest takie zabawne - powiedziała zmieszana.
- Prawda? - odparł pan Redfern dostrzegając dowcip, lecz nie ten, który ona miała na
myśli. - Widzę, że jesteś rozsądną, młodą kobietą i przypuszczam, że masz duży wpływ na
Berniego. Czy mogłabyś go namówić, by powrócił do cywilizacji? Mam dom w Montrealu.
Wielki jak pałac. Urządzony jak pałac. Pragnę w nim towarzystwa żony i dzieci Berniego.
- Czy Ethel Traverse wyszła za mąż - spytała nieoczekiwanie Valancy.
- Naturalnie. Dwa lata po zniknięciu Berniego. Lecz teraz jest wdową. Piękna jak
zawsze. Mówiąc szczerze, to był właśnie powód, dla którego chciałem odnalezć Berniego.
Pomyślałem, że teraz mogliby spróbować jeszcze raz. Ale to już nieaktualne. %7łona, którą sobie
wybrał Bernie, odpowiada i mnie. Chcę tylko odzyskać swego chłopca. Sądzisz, że niebawem
się pojawi?
- Nie wiem. Nie przypuszczam, by wrócił przed wieczorem, a może dopiero jutro. Lecz
urządzę tu pana całkiem wygodnie. Rano będzie już na pewno w domu.
Doktor Redfern pokręcił przecząco głową. - Zbyt tu wilgotno. Wolę nie ryzykować z
moim reumatyzmem.
Dlaczego cierpisz nieustanne bóle? Dlaczego nie spróbujesz maści Redferna? -
zacytował chochlik w myślach Valancy.
- Muszę wrócić do Port Lawrence przed deszczem. Henry strasznie się gniewa, gdy
samochód jest zabłocony. Ale jutro wrócę, tymczasem przemów Berniemu do rozumu.
Uścisnął jej rękę i dobrotliwie poklepał po ramieniu. Z taką miną, jakby miał ochotę ją
pocałować, gdyby go zachęciła. Lecz Valancy tego nie zrobiła. Nie, żeby nie chciała, bo choć
był hałaśliwy i bezceremonialny, to miał w sobie coś sympatycznego. Z roztargnieniem
pomyślała, że chętnie byłaby jego synową, gdyby nie był milionerem. A Barney jest przecież
jego synem i spadkobiercą. Odwiozła gościa łodzią na stały ląd i patrzyła przez chwilę, jak
elegancki samochód niknie w lesie. Potem wróciła do Błękitnego Zamku. To, co miała do
zrobienia, wymagało pośpiechu, bo Barney mógł w każdej chwili wrócić do domu. Do tego
zaczęło padać. Poczuła zadowolenie, że zdołała się opanować. - Jak się często dostaje po
głowie, to zmniejsza się wrażliwość na ból - westchnęła. Stała chwilę przed kominkiem,
patrząc na popioły ostatniego przez siebie rozpalonego ogniska. - W każdym razie, Barney nie
jest biedakiem. Stać go będzie na rozwód - powiedziała do siebie.
* * *
Powinna napisać list. Tu chochlik ukryty w podświadomości zaśmiał się cichutko. W
każdej czytanej dotąd powieści, bohaterka decydując się na ucieczkę z domu, zostawiała list. Z
reguły przypięty do poduszeczki z igłami. Pomysł więc był mało oryginalny, lecz trzeba
zostawić jakieś wyjaśnienie. A co jest lepsze od listu? Rozejrzała się za przyborami do pisania.
Nie było pod ręką atramentu i pióra, pisała przecież tylko domowe notatki, do których
wystarczał ołówek. Teraz i jego nie mogła znalezć. Bez namysłu podeszła do drzwi Izby
Sinobrodego i nacisnęła klamkę. Pokój był otwarty. Nigdy przedtem nie próbowała tu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]