[ Pobierz całość w formacie PDF ]
osłonił, i również krzyczeć począł:
- I ja przywtórzę, że lakudra jest, włók, ja! A spał z nią, kto chciał, ja!... - wołał nieprzytomnie i gadał,
co mu ślina na język przyniesła, nie skończył, bo stary, rozwścieklony już teraz do ostatka, trzasnął go
tak w pysk, aż rymnął łbem na oszkloną szafkę i z nią razem zwalił się na ziemię... Porwał się rychło
okrwawiony i runął na ojca.
Rzucili się na siebie jak dwa psy wściekłe, chycili się za piersi i wodzili po izbie, miotali, bili sobą o
łóżka, o skrzynie, o ściany, aż łby trzaskały. Krzyk się podniósł nieopisany, kobiety chciały ich
rozerwać, ale przewalili się na ziemię i tak zwarci całą nienawiścią i krzywdami tarzali się, gnietli,
dusili...
Całe szczęście, że rychło rozerwali ich sąsiedzi i odgrodzili od siebie...
Antka przenieśli na drugą stronę i zlewali wodą, tak osłabł z umęczenia i upływu krwi, bo twarz miał
porozcinaną o szyby.
Staremu nic się nie stało; spencer miał nieco podarty i twarz podrapaną i aż siną z wściekłości... Sklął i
powyganiał ludzi, co się byli zlecieli, drzwi od sieni zamknął i siadł przed kominem...
Ale uspokoić się nie mógł, bo mu cięgiem wracało przypomnienie tego, co na Jagnę wypowiedzieli, a
żgało go w serce jakby nożem...
- Nie daruję ja ci tego, psie jeden , nie daruję!- przysięgał sobie w duszy. - Jakże, na Jagusię... - Ale
wnet przychodziło mu do głowy i to, co nieraz już słyszał o niej, co dawniej pogadywali, a na co nie
zwracał uwagi! Gorąco mu się robiło i dziwnie duszno, i dziwnie markotno... - Nieprawda, pleciuchy i
zazdrośniki, wiadomo! - wykrzyknął w głos, ale coraz więcej mu się przypominało gadań ludzkich. -
Jakże, rodzony syn powieda, to nie mają szczekać! Zcierwa! - ale żarły go te wspominki jak ogień...
A gdy Józia posprzątała ślady bitwy, a w końcu, choć i pózno, podała kolację, spróbował ziemniaków i
położył łyżkę, nie mógł przełknąć.
- Zasypałeś obroki koniom? - zapytał Kuby.
- Przeciech...
- Gdzie Witek?
- Po Jambroża poleciał, by Antkowi głowę opatrzył; gęba mu spuchła kiej garnek - dodał i wyniósł się
zaraz, bo księżyc świecił, a on się dzisiaj wybierał pod las na polowanie... - Juchy, chleb ich rozpiera, to
się biją mruczał.
Stary też poszedł na wieś, nie wstąpił jednak do Jagny, choć się w oknach świeciło, zawrócił spod
samych drzwi i polazł drogą ku młynowi.
Noc była chłodna, wyiskrzona, przymrozek ścinał ziemię, księżyc wisiał wysoko i tak jasno świecił, że
cały staw roziskrzył się jakby żywym srebrem, drzewa rzucały długie, chwiejne cienie na drogi puste.
Pózno już było, światła w domach gasły, ino bielone ściany występowały mocniej ze sadów nagich,
cisza i noc ogarniała wieś całą, jeden młyn turkotał i woda bełkotała monotonnie... Maciej chodził to tą,
to drugą stroną stawu i nie wiedział, co z sobą począć, nie uspokoił się, gdzie tam, jeszcze barzej
rozbierała go złość i nienawiść; aż i do karczmy poszedł, posłał po wójta i prawie do północka pił, ale
robaka nie zalał... jeno jedno postanowienie powziął.
Rano nazajutrz, skoro wstał, zajrzał na drugą stronę. Antek leżał jeszcze, twarz miał obwiązaną w
okrwawioną szmatę, ale się uniósł nieco.
- Wynośta mi się w ten mig z chałupy, żeby ni śladu po was nie ostało! - krzyknął.- Chcesz wojny,
chcesz sądu, idz do sądu, skarż mnie, dochodz swojego. Coś swoje posiał - latem zbierzesz, a teraz
wynoś się! Niech moje oczy was nie widzą! Słyszysz! - ryknął, bo Antek podniósł się, ale nic nie
odpowiadał... i zaczął się wolno ubierać...
- %7łeby mi do połednia już was nie było! - zawołał jeszcze z sieni.
Antek i na to nie odrzekł, jakby nic nie słyszał...
- Józka, zawołaj Kubę, niech założy kobyłę do wozu i wywiezie ich, gdzie chcą!
- Hale, kiej Kubie cosik jest, leży na werku i jęczy ino, a powiada, że całkiem wstać nie może, tak go
ten kulas krzywy boli...
- Hale, noga go boli! Wałkoń jeden, odpoczywać se chce i sam zajął się rannym obrządkiem
gospodarskim.
Ale Kuba rozchorzał naprawdę, nie powiadał, co mu jest, choć go się Boryna pytał, ino że chory, a tak
jęczał, tak stękał, aż konie rżały, przychodziły do wyrka i obwąchiwały mu twarz, i lizały, a Witek coraz
to nosił mu wodę wiaderkiem i ukradkiem prał w potoku jakieś szmaty skrwawione...
Stary nie spostrzegł tego, bo przypilnowywał, by się Antkowie wynosili.
I wynosili się.
Bez krzyków już, bez kłótni, bez sprzeciwiań pakowali się, wynosili statki, wiązali toboły; Hanka aż
mdlała z żałości, Antek ją wodą trzezwił i poganiał, byle już rychlej zejść z ojcowskich oczów, byle
prędzej...
Pożyczył konia od Kłęba, ojcowego nie chciał, i przewoził rzeczy do Hanczynego ojca, na koniec wsi, za
karczmę jeszcze...
Ze wsi przyszło paru gospodarzy z Rochem na czele i chcieli zgodę czynić między nimi, ale ni syn, ni
ojciec mówić sobie o tym nie dali...
- Pobróbuje, jak to wolność smakuje i swój chleb odpowiedział stary.
Antek nic nie odrzekł na namowy, ino podniósł pięść i tak zaklął strasznie, tak pogroził, aż Roch zbladł i
cofnął się do kobiet, których się dość zebrało w opłotkach i w ganku, żeby to Hance pomóc, a głównie,
by się w głos użalać i pyskować a uredzać!...
Gdy zabeczana Józia podawała obiad ojcu i Rochowi, już tamci z ostatnimi rzeczami i dziećmi
wyjeżdżali z opłotków na drogę... Antek ni się obejrzał na chałupę, przeżegnał się ino, westchnął
ciężko, smagał konia, podpierał wóz, bo kopiasto był nałożony, i szedł jak martwy, a blady jak ten
papier, oczy mu gorzały zaciętością i zęby szczękały kiej we febrze... ale ni jednego słowa nie rzekł,
Hanka zaś wlekła się za wozem, starszy chłopak czepiał się matczynego wełniaka i krzyczał
wniebogłosy, młodszego tuliła do piersi i zaganiała przed sobą krowy, stadko gęsi i dwa chude prosiaki,
a tak ryczała, tak wyklinała, tak zawodziła, że ludzie wychodzili z domów i jakby procesją ich
odprowadzali.
A u starego obiad jedli w ponurym milczeniu.
Stary Aapa szczekał na ganku, biegł za wozem, powracał znowu i wył... Witek go nawoływał, ale pies
nie słuchał, biegał po sadzie, obwąchiwał podwórze, wpadał do izby Antków, obleciał ją parę razy,
wypadł do sieni, szczekał, skomlił... połasił się do Józi i znowu latał jak oszalały, to przysiadał na zadzie
i ogłupiałym wzrokiem patrzył, aż wreszcie zerwał się, wtulił ogon pod się i poleciał za Antkami...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]