[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Co zamierzasz, zmusić go, żeby cofnął to, co zrobił?
- Powiedz mi to natychmiast. - Carewe przełknął głośno ślinę. - Powiedz natychmiast,
radzę ci.
- Nudzisz mnie, Will - odparła Atena i zamknęła oczy. - Proszę cię, odejdz.
- Dobrze - powiedział po chwili, która ciągnęła się jak arktyczny eon. - Odejdę, bo
gdybym nie odszedł, to chybabym cię zabił. - Nawet w jego uszach słowa te zabrzmiały czczo
i bezsilnie.
Błogo uśmiechnięta Atena nadal leżała na kanapie, kiedy wyszedł, wrócił do swojego
bolidu i odjechał.
Rozdział piąty
- Moja żona jest w ciąży - oznajmił Carewe starannie wymawiając słowa i napił się
kawy w oczekiwaniu na reakcję, jaką to wywoła.
Za czerwono-niebieskim biurkiem Barenboim i Pleeth tworzyli jakby mały żywy
obraz, dokładnie taki sam jak w dniu, kiedy Carewe po raz pierwszy odwiedził gabinet
prezesa. Barenboim miał ręce złożone jak do modlitwy i patrzył sponad nich zamyślony
głęboko osadzonymi oczyma, natomiast Pleeth z zadowoloną miną podskakiwał na swoim
niewidzialnym wiktoriańskim krześle, zaczerwienione oczy mu błyszczały, a usta tworzyły
ostro wygięty do góry łuk zadowolenia.
- Jesteś tego pewien, Willy? - spytał Barenboim głosem, który nie zdradzał żadnych
uczuć.
- Całkowicie. Sprawdziła to dwa razy.
- Dawno zaszła w tę ciążę?
- W zeszłym tygodniu - odparł opanowanym głosem Carewe, chcąc za wszelką cenę
ukryć to, co czuł, przed dwustuletnim wzrokiem Barenboima. Pragnął również zataić fakt, że
jego prywatne małżeńskie piekło przekreśla wyniki eksperymentu za miliard dolarów.
- A więc nie ma już żadnych wątpliwości, to ostateczny dowód, że E.80 spełnia
wszystkie pokładane w nim nadzieje. Co, ty na to, Manny?
Pleeth dotknął palcami wiszącej mu na piersiach złotej ozdoby w kształcie cygara i
jego usta wygięły się triumfalnie w jeszcze ostrzejszy łuk.
- Zgadzam się z tobą całkowicie - rzekł. - Na to właśnie czekaliśmy. Popatrzyli obaj na
siebie z satysfakcją, porozumiewając się bez słów w sposób dostępny tylko ostudzonym
żyjącym już wiele dziesiątków lat.
- A co dalej? - wtrącił Carewe. - Podacie to do wiadomości publicznej?
- Nie! - wykrzyknął Barenboim, pochylając się nad biurkiem. - Jeszcze nie teraz.
Utrzymanie tajemnicy jest w tej chwili ważniejsze niż kiedykolwiek, aż do czasu, kiedy wzór
chemiczny substancji E. 80 zostanie ochroniony patentem.
- Rozumiem.
- Poza tym - mam nadzieje, Willy, że nie wezmiesz mi za złe tych słów - dobrze
byłoby zaczekać do końca ciąży, żeby się przekonać, czy zostanie donoszona i dziecko urodzi
się całkowicie normalne.
- Nie, nie wezmę panu za złe tych słów.
- Dobry z ciebie chłopak. - Barenboim rozparł się na krześle. - Manny! Ależ z nas
gapy! Siedzimy tu i rozmawiamy wyłącznie o interesach, a zupełnie zapomnieliśmy
pogratulować naszemu młodszemu koledze osiągnięcia.
Pleeth rozpromienił się, aż jego zaczerwieniona, jakby wyszorowana szczotką
chłopięca twarz nabrała jeszcze silniejszych rumieńców, lecz nic nie powiedział.
Carewe odetchnął głęboko.
- Proszę mi nie gratulować - rzekł. - Prawdę mówiąc, Atena i ja rozstaliśmy się. Na
jakiś czas, oczywiście, na próbę.
- Tak? - Barenboim ściągnął brwi, udając zatroskanie. - Trochę to dziwna pora na
rozłąkę.
- Dojrzewało to w nas od ponad roku - skłamał Carewe, wspominając, jak wypadł z
kopułodomu w kilka sekund po ciężkiej obeldze Ateny. - A ponieważ spodziewamy się
dziecka, może to być dla nas ostatnia, najlepsza szansa, żeby się zorientować, co nas
właściwie łączy. Mam nadzieję, że nie pokrzyżuje to waszych planów.
- Skądże znowu, Willy. Ale co zamierzasz ze sobą zrobić?
- Właśnie o tym chciałem z wami porozmawiać. Wiem, że moja osoba jest ważna dla
przetestowania E.80 - pan Pleeth nazwał mnie królikiem doświadczalnym za miliard dolarów
- ale mam chęć wyjechać na jakiś czas za granicę.
Barenboim pozostał niewzruszony.
- To da się bez trudu załatwić - rzekł. - Mamy przecież swoje filie w różnych miastach
na całym świecie, ale tobie nie muszę przecież tego mówić. Dokąd chciałbyś się wybrać?
- Nie myślałem o posadzie w mieście - odparł Carewe, kręcąc się niespokojnie na
krześle. - Czy Farma nadal zawiera kontrakty z brygadami antynaturystycznymi?
Barenboim spojrzał najpierw na Pleetha, a dopiero potem odpowiedział.
- Owszem. Mamy mniej kontraktów niż dawniej, ale nadal dostarczamy i aplikujemy
biostaty na wielu terenach operacyjnych.
- Tym właśnie chciałbym się zająć - wpadł mu w słowo Carewe, bo zależało mu, żeby
wyłożyć swoją sprawę, zanim ktoś mu przerwie. - Wiem, że w takiej sytuacji nie mam prawa
się narażać, ale kusi mnie, żeby na jakiś czas rzucić wszystko. Chciałbym zgłosić się na
ochotnika do pracy w brygadzie antynaturystycznej.
Czekał, spodziewając się odmowy Barenboima, ale, ku jego zdumieniu, prezes kiwał
głową zamyślony, a na ustach zaigrał mu cień uśmiechu.
- A więc masz ochotę ostudzić paru naturystów? - rzekł. - Wiesz, że wybierają czasem
śmierć zamiast uległości... To cię nie odstrasza?
- Raczej nie.
- Jak sam powiedziałeś, Willy, z punktu widzenia naszej instytucji w grę wchodzi
pewne ryzyko - to mówiąc Barenboim ponownie zerknął na Pleetha. - Z drugiej strony
jednak dzięki temu zniknąłbyś na kilka miesięcy z widoku, co w obecnym czasie może nie
byłoby takie złe. Z chwilą zgłoszenia patentu kwestia zapewnienia bezpieczeństwa stanie się
jeszcze trudniejsza. Jak sądzisz, Manny?
Pleeth kontemplował swoje nieodgadnione triumfy.
- Jest w tym sporo racji, ale nie mam pewności, czy nasz młodszy kolega zdaje sobie
sprawę z tego, w co się pakuje. Narzucanie komuś nieśmiertelności wbrew jego woli jest
bodaj najgorszym aktem gwałtu na człowieku.
- Bzdura! - sprzeciwił się ostro Barenboim. - Jestem przekonany, że Willy da sobie
radę w brygadzie antynaturystycznej przez kilka miesięcy. Wezmiesz to z marszu, prawda,
synu?
W pierwszej chwili Carewe nie wiedział, co odpowiedzieć, ale potem przypomniał
sobie o Atenie i zrozumiał, że musi natychmiast wyruszyć w daleką podróż, na wypadek,
gdyby jej wybaczył, powodowany słabością lub szaleństwem.
- Dam sobie radę - odparł z goryczą.
W godzinę pózniej zjeżdżał spadoszybem na parter, mając w sakwie oficjalne
przeniesienie do ekipy Farmy w brygadzie antynaturystycznej. Ponieważ przed kilkoma
minutami zakończył się dzień pracy, w portierni na dole było jeszcze pełno ludzi. Przyglądał
się z zaciekawieniem mijającym go technikom i urzędnikom, zastanawiając się, dlaczego fakt,
że wybiera się rano do Afryki, sprawia, iż wszyscy wydają mu się jacyś dziwni. Ja chyba śnię,
pomyślał, za łatwo mi to przyszło...
- Się masz, Willy - rozległ się czyjś głos tuż przy jego uchu. - Czy ja dobrze
słyszałem? Podobno wyrywasz się w świat spod opiekuńczych skrzydeł Farmy? Nie mogę w
to uwierzyć. Powiedz, że to nieprawda.
Obróciwszy się Carewe zobaczył zarośniętą twarz Rona Ritchiego, wysokiego
blondyna, sprawnego dwudziestoparolatka, który pracował w dziale biopoezy na stanowisku
młodszego koordynatora sprzedaży.
- To wszystko prawda - odparł z ociąganiem. - Nie mogłem już wytrzymać na jednym
miejscu.
Ritchie zmarszczył nos i uśmiechnął się.
- Jestem z ciebie dumny, chłopie. Inni faceci w twoim wieku, którzy dopiero co się
utrwalili, zabierają się za studiowanie filozofii, a ty skacząc z radości jedziesz do Brazylii.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]