[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jej w głowie. Nosze ciążą nieznośnie, ogląda się i spostrzega nieprzytomny uśmiech Dudzia leżącego
z głową uniesioną całym wysiłkiem słabego ciała. Aha. W wąski wylot bocznicy skręca czołg. Tłum
spływa szybko, odsłaniając wyszczerbioną barykadę. Rozrzucili płyty, żeby przeciągnąć - uspokaja
się szybko Niteczka.
- Nasz czołg! - krzyczy cienko Dudzio.
- W lewo! - przywołuje ją ktoś z konwoju. I on oczy ma nieprzytomne, skierowane w prawo,
tam gdzie skręcił czołg.
- Nasz... - mamrocze Dudzio, opadając na nosze. Niteczka odrzuca w tył opadające włosy.
- Jak Boga kocham, anibym poznał! - słyszy krzyk nad sobą.
To Jagiełło, z ręką. obandażowaną, ma pasku zastępującym temblak. Twarz jaśnieje
najszczerszym uśmiechem.
- Mamy czołg... Alem utargował... - ruchem przedramienia wskazuje obandażowaną dłoń. -
Władysław! - prezentuje się szybko wobec jej nie widzącego spojrzenia, jakby w obawie, że chwała
odniesionej rany gotowa przypaść bez zasługi jego blizniaczemu bratu. - A, Dudzio!... - spostrzega
dopiero jej ciężar na noszach. - Też po rączce? Obie. Pewnie na Długą, co? To razem... Mamy czołg,
bracie... A u was? Co tam u was?...
- U nas nic bohaterskiego nie było - mamrocze chłopak i odwraca oczy skrzywiony.
Kiedy Niteczka z piwnic szpitala wyszła z powrotem na ulicę, zakręciło jej się w głowie.
Daleki jazgot maszynówek, głuche łomotanie granatników - było ciszą. Wyszła z jakiegoś piekła czy
raczej z nieba potępionych.
W uszach miała jeszcze litanijny śpiew zakonnic: Zwięty Boże, święty mocny... , ryk
operowanego bez znieczulenia, Kto się w opiekę... wycharkiwane z rzężących płuc przez jakąś
konającą kobietę, jakieś słowa Dudzia... Bliska omdlenia z zaduchu gnijących ran, czerpała tam ulgę:
widząc, czując, bojąc się cudzego cierpienia nie pozostawała jednak sama ze swoim.
W pewnej chwili Jagiełło ruszył do wyjścia z ręką wysoko uniesioną. Poszła za nim, by go
zatrzymać. Z tyłu ciągle ją ktoś popychał w plecy,, dysząc szeptem: ,,Prędko, prędko... Sanitariuszki,
niezgrabnie maszerujące z noszami w wąskich przejściach, odpychały ją od Jagiełły. Prędko,
prędko... - dyszało z tyłu gorącem. Ktoś pchnął ją brutalnie. Niecierpliwie odmachnęła ręką w tył.
Trafiła na czyjąś maleńką twarz. Obejrzała się. Stary człowiek trzymał wysoko dziecko z bezwładnie
odrzuconą w tył główką. Obie rączki - półprzytomne - trzymało ku górze jak zastygłe, jedna krótsza
była, ucięta w połowie, owinięta jakimś łachmanem ciężkim, wstrętnym. Mężczyzna miał twarz
obsypaną pyłem. Z bombardowania - zorientowała się Niteczka, cofnęła się do ściany robiąc
miejsce. Spod nóg wydobyła czyjś zwierzęcy ryk: nastąpiła na leżącego na ziemi człowieka bez
stopy.
A ty po prostu nie żyjesz... - pocieszyła absurdalnie Dębowego stojąc na brzegu ogromnego
powietrza na ulicy. Przez chwilę wahała się, czy nie wrócić do Dudzia, by dopilnować jego
opatrunku.
Nie teraz. Jak skończą te operacje, wcześniej i tak nie wezmą się do lżej rannych - pomyślała
i zdjął ją skurcz, gdy pamięć podsunęła jej obraz widziany w przejściu, u wywalonych drzwi do
jakiejś bocznej niszy: dwóch lekarzy pochylonych nad otwartą, czerwoną jamą i ryk stamtąd, gdzie
leżała czy stukotała o deskę ławki głowa operowanego.
Nie zauważyła, kiedy znalazła się na rogu ich ulicy. Biegnie. Z daleka widzi masyw
barykady. Teraz jest cisza. Tylko jeden człowiek leży przy otworze strzelnicy obserwując przedpole.
Niteczka biegnie coraz szybciej, tłumiąc w sobie krzyk. Kolumb! Kolumb! Kolumb! - myślami
wzywa żywego na pomoc.
Kroki jej stukoczą coraz głośniej w wypalonym wąwozie. Człowiek przy strzelnicy odwraca
się. Kroki Niteczki plączą się, zwalniają. Dziewczyna stoi. Oczy ma ogromne z radości, bólu, lęku.
Jaka piękna! - myśli Dębowy i wstaje.
Jeszcze po kwadransie Niteczka nie może wyzbyć się podejrzliwości. Spojrzenie jej jest
uważne, ciężkie, prawie nieprzyjazne. Tak patrzy człowiek, któremu los zniszczył ciężko
zapracowane dzieło. Jej radość jest podejrzliwa. Niteczka wbrew rozumowi wie, że po prostu raz
jeszcze będzie musiała przeżywać śmierć Dębowego. Jakby przerwała w połowie próbę w sztuce,
której tragiczne zakończenie przecież się przez to nie zmieniło.
Nieuważnie wysłuchuje jakiejś relacji o tym, jak Dębowego odcięły czołgi u wylotu ulicy, jak
padł cały prowadzony przez niego patrol butelkowy , który miał z ruin zaatakować z tyłu ciągnące
na barykadę tygrysy ... Aha, dlatego pomyliła się Ałła - i. ta myśl Niteczki jest równie lekka i
nieważka.
Wszystko jest jakoś na niby, jakby wciąż obowiązywała wiadomość o śmierci, jakby ci ludzie
opowiadali jej tylko coś na pocieszenie. Niteczka czuje to patrząc na Dębowego, który uważnie
obserwuje ulicę. Nie wiadomo, skąd dziewczyna wie, że on nic nie widzi. On tylko słucha swojej
wielkiej historii, czuje radość, dumne przyznanie się opowiadających do koleżeństwa z nim. Ona
uśmiecha się do swej myśli. Taki dziecinny... - myśli o nim z żałością, jakby obowiązywało
jeszcze słowo: był . Taki był .
A on jest. I będzie... To tylko my jesteśmy już tacy, że bardziej prawdopodobna stała się dla
nas śmierć niż życie. Ale żyjemy... - Niteczka bredzi nieuważnymi myślami.
W tej chwili widzi wychodzącego z bramy domu Kolumba i niespodziewana, jakby cudza, fala
radości odbiera jej oddech. Jakby broniąc się przed nią obsuwa się na gruz barykady obok
Dębowego.
- Więc żyjesz, żyjesz... - powtarza coraz głośniej, jakby bijącemu głośno sercu tłumaczyła tym
powód wzruszenia.
Czołg hurkocze przez wąskie uliczki.
Może z dziesięć na godzinę - ocenia Nowy powolny pasaż. Jak w fotoplastikonie ogląda
[ Pobierz całość w formacie PDF ]