[ Pobierz całość w formacie PDF ]
marksizm. Coś, co przypomina postaci Dostojewskiego. Stawrogin. Swidrygajłow. Brat Zosi-
ma. Lub ten z diabelnie trudnym do wymówienia nazwiskiem, który zamordował staruchę-
lichwiarkę...
Benoit usiłuje przypomnieć sobie to nazwisko i w żaden sposób nie może. Oto niedo-
skonała pamięć ludzka! Mózg elektronowy nie miałby takich trudności.
IGI
Bra-a-at ... Benoit z czułością powtarza w duchu słowo, które tak dawno przypadło mu
do gustu. Lecz w Związku Radzieckim nikt go nie używa. Zostało zapomniane na amen.
Istnieje tylko w słownikach akademickich. Brat Zosima. W myślach pana Benoit był on
zawsze symbolem Rosji. Borodin ma w sobie coś z brata Zosimy, oczywiście przed jego
pokajaniem się i pójściem do klasztoru. Lecz trzeba wprowadzić poprawkę pod względem
czasu. Zosima skonstruował mózg elektronowy i świetnie prowadzi wóz. Zresztą jest to już
kto inny, a nie Zosima i nie starzec. Przed czasem i jego żelaznym determinizmem nie ma
ucieczki, mimo wrzawy podnoszonej przez egzystencjalistów i filozofowania fizyków-
idealistów, powołujących się na bezprawie przyrody i irracjonalizm mikrokosmosu. Nie, to
nie starzec, lecz doktor nauk, członek związku zawodowego. Tu wszyscy należą do związków
zawodowych. A puszysta, antyczna broda ma maskować młodą twarz, podobną do wszy-
stkich innych rosyjskich twarzy. Lęk przed pospolitością...
Podniesiony szlaban. Błysk szyn. Zakręt. Znów sosny i jodły. Domki. Szosa. Nowy
zakręt, i znów sosny.
Jesteśmy na miejscu, monsieur Benoit mówi Borodin i zwalnia wjeżdżając w
bramę.
Wilgotne powietrze letniska. Zapach solonych i marynowanych grzybów. Jakież ręce
ma ten brodaty gospodarz!. Oto już niosą naręcze brzozowych szczap. Rozpalają ogień w
piecu. Trzymają patelnię ze skwierczącą wieprzowiną... Oto uderzają w dno butelki tak zręcz-
nie, że korek wyskakuje. Te ręce umieją wszystko, są zdolne do wszystkiego.
I oto gość i gospodarz siedzą przy stole. W kieliszkach zielonkawy płyn. Na dużym
talerzu solone grzyby pachnące knieją. Fantastyczne, chrzęszczące w zębach.
Pańskie zdrowie, monsieur Benoit mówi gospodarz i szczerząc duże białe zęby
podnosi kieliszek.
Wódka, jak być powinno, jest mocna, pali wnętrzności zimnym, wesołym ogniem.
Benoit pragnie pomówić z gospodarzem na jakiś intymny temat, daleki od żelaznego determi-
nizmu współczesności, o czymś, co pali świadomość jak mocna, zimna wódka. Chciałby
porozmawiać o bracie Zosimie. Lecz spogląda na ścianę, na której wisi duży portret Engelsa, i
myśli, że to chyba nie jest najodpowiedniejszy temat do rozmowy. Borodin gotów go wykpić.
Podczas poprzedniej, pierwszej wizyty w Związku Radzieckim, kiedy podejmował rozmowę
na temat swego ulubionego bohatera, brała Zosimy, widział uprzejmy ironiczny uśmiech na
twarzach słuchaczy.
I oto rozmawiają o tym, o czym powinni mówić z sobą dwaj uczeni zajmujący się
cybernetyką.
Czy pan zna Norberta Wienera? pyta Benoit.
Wyłącznie z jego książek. A pan?
Znam go. Pewnego razu spędziliśmy cały wieczór rozmawiając o sprawie, która
mnie bardzo interesuje. Do czego prowadzi intelektualizacja rzeczy? Uduchowienie rzeczy i
ich uczłowieczenie? Czy niesie z sobą wyzwolenie człowieka, czy też przeciwnie, jeszcze
gorsze ujarzmienie?
Pan stawia zagadnienie w zbyt abstrakcyjny sposób, drogi panie Benoit. To zależy,
w jakim społeczeństwie, w jakiej epoce. A przy tym, co oznacza uczłowieczenie rzeczy? Tak
czy owak rzeczy pozostaną rzeczami...
Nie zgadzam się z panem. Już pierwszy kamienny młot nie był zwyczajnym kamie-
niem, lecz kamieniem uczłowieczonym przez pracę. Człowiek pierwotny obrabiając kamień
przekazał mu jakąś cząstkę swego własnego ja, jakąś część swego intelektu...
Pan nie wyraża się w sposób ścisły, panie Benoit. A raczej w sposób nieścisły i
odrobinę mglisty. Człowiek zrobił z kamienia topór. To wszystko.
Nie, to nie wszystko. Z kamienia powstało coś nowego. W pewnym stopniu uczło-
wieczonego. W naszych czasach człowiek tworzy myślące maszyny matematyczne. Stanowi
to wyższą formę uczłowieczenia materii człowiek przenosi swój intelekt w konstrukcję
mechaniczną, jak gdyby wdrażając się w nią.
Przypuśćmy przerywa mu Borodin. Chociaż to brzmi jeszcze bardziej nieja-
sno. Po prostu człowiek konstruuje pomysłowy instrument... Ale intelekt zostaje w człowieku,
nie przechodzi z niego do maszyny...
Jak by to powiedzieć? Moim zdaniem, odbywa się coś w rodzaju wymiany. Czło-
wiek przekazuje coś maszynie, a maszyna człowiekowi. Odbywa się wzajemne przenika-
nie.
Niedorzeczność, panie Benoit. Metafizyka. Precz z metafizyką! Wypijmy, panie
Benoit, za zdrowy rozsądek! I, jeśli pan chce, za zdrowy sens! Pan to łatwiej zrozumie.
Gospodarz i gość trącili się kieliszkami.
Gospodarz ziewnął ukazując oślepiająco białe zęby.
Musimy jutro wcześnie wstać. Zdaje się, że pan chciał wybrać się ze mną do lasu na
grzyby? Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, obudzę pana o szóstej rano.
O szóstej rano byli już na nogach.
Benoit włożył ogromne, o wiele za duże, gumowe buty. Starą kurtkę. W ręku trzyma
koszyk.
Z początku idą drogą wiodącą do jeziora Szczupaków, polem skręcają na ścieżkę.
Zcieżka jest mokra i elastyczna. Wszystko, na czym staje noga, jest sprężyste: mech, kępy,
gałęzie. Wszystko ugina się. Nad sosnami i jodłami słońce, jak gdyby wysmarowane
zgniecioną borówką.
Wracam do wczorajszej rozmowy mówi Benoit. Ale nie interesuje mnie ona w
takim stopniu, jak na przykład przyszłość cybernetyki lub, ściślej mówiąc, cybernetyka przy-
szłości. Wasz klasyk Gogol napisał doskonałe opowiadanie Portret . Mowa w nim o tym, że
pewnemu malarzowi, który malował portret lichwiarza, udało się nie tylko stworzyć wizeru-
nek człowieka, lecz przenieść na płótno coś więcej jeszcze... Sądzę, że kiedyś uda się stwo-
rzyć nie tylko maszynę mądrzejszą od swego stwórcy , jak twierdzi Wiener, lecz również
maszynę, która potrafi wchłonąć indywidualność jej konstruktora, jego rozum i charakter...
Ho, ho, ho! Pan jest zbyt wielkim entuzjastą, panie Benoit. Proszę, niech pan
spojrzy. Widzi pan ten grzyb? To dopiero grzyb!
Borodin skręcił ze ścieżki w bok. Tak się zapalił, że zapomniał o towarzyszu spaceru.
Przypomniał sobie o nim po kwadransie.
Hop, hop! zawołał. Panie Benoit! Gdzie pan się podział?
Nikt nie odpowiedział.
Zaczął kropić deszcz.
Hop, hop! Benoit! Niech się pan odezwie!
Lecz las milczał, zaciągnięty siecią mżawki.
Hop, hop! Benoit! Gdzie się pan schował, do stu diabłów? Hop, hop!
Znalazł Francuza dopiero o zmierzchu, nad jeziorem. Benoit był głodny, zmęczony,
przemoknięty do nitki, lecz zadowolony i szczęśliwy. Uważnie oglądał swą zdobycz
wielki, biały grzyb.
9
Riabczykow słuchał tykania ręcznego zegarka i patrzył na wskazówki. Zegar chodził.
Wskazówki posuwały się naprzód. Kiedy zegarek stawał, Riabczykow nakręcał go. Nakręcał
również budzik. Zawsze jednak budził się przed czasem, zanim budzik zaczynał dzwonić. Bał
się, że prześpi ranek, pierwsze promienie słońca, błękit nieomal koloru rzeki, powlekający
rankiem szyby.
Riabczykow budził się w nocy i przysłuchiwał się miarowemu, spokojnemu .oddechowi
śpiącej żony. Bał się ją obudzić, czekał na świt. Stopniowo w pokoju rozjaśniało się coraz
bardziej; teraz mógł oglądać twarz żony. Jej jasne włosy, opadające na poduszkę, cienki
dziewczęcy nosek, miłe usta i zmarszczki pod zamkniętymi powiekami. Patrzył długo, jak
gdyby w obawie, że czas i świat mogłyby znów zniknąć.
A szerokie okno zaczynało już błękitnieć. Wielkie miasto budziło się ze snu. Ulica aż
się trzęsła od pędzących trzytonowych ciężarówek i autobusów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]