[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pierwszorzędną. Odmówiliśmy również żądaniu delegacji, której przewodził mat Zimmer, aby dziwaczną
figurkę z kości słoniowej wrzucić do morza.
Dwudziestego czerwca marynarze Bohm i Schmidt, którzy poprzedniego dnia chorowali, dostali
ataku szału. %7łałowałem, że nie mieliśmy na pokładzie lekarza, jako że życie Niemca jest szczególnie cenne,
ale ponieważ obaj mężczyzni snuli obłędne teorie dotyczące przerazliwej klątwy, postanowiłem
przedsiÄ™wziąć drastyczne kroki. ZaÅ‚oga przyjęła ów fakt raczej w minorowych nastrojach, Müller natomiast
dziwnie się uspokoił. Wieczorem wypuściliśmy go i zaczął wykonywać swe obowiązki bez słowa skargi.
W następnym tygodniu wszyscy byliśmy mocno podenerwowani, wypatrując  Dacji . Napięcie
potÄ™gowaÅ‚o znikniÄ™cie Müllera i Zimmera, którzy bez wÄ…tpienia popeÅ‚nili samobójstwo, udrÄ™czeni do
niemożliwości trawiącymi ich lękami, chociaż nikt nie widział, by wyskakiwali za burtę. Cieszyłem się, że
pozbyÅ‚em siÄ™ Müllera, gdyż nawet jego milczenie wpÅ‚ywaÅ‚o niekorzystnie na zaÅ‚ogÄ™.
Wydawało się, że wszyscy wolą teraz milczeć, jakby skrywali w sobie jakiś lęk. Wielu chorowało,
lecz nikt nie był dla reszty ciężarem.
Porucznik Klenze pałał z wściekłości, drażniło go właściwie wszystko, nawet błahostka w rodzaju
stada delfinów, które coraz liczniej gromadziło się wokół U-29, czy południowego prądu o narastającej sile,
którego nie było na naszych mapach.
W końcu stało się jasne, że kompletnie przeoczyliśmy  Dację . Takie porażki się zdarzają, a my
miast się rozczarować, tylko się z tego ucieszyliśmy. W tej sytuacji musieliśmy wracać do Wilhelmshaven.
W południe dwudziestego ósmego czerwca skręciliśmy na północny zachód i mimo dość zabawnych
przepychanek ze stadem delfinów wreszcie wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Wybuch w maszynowni o drugiej w nocy zupełnie nas zaskoczył. Nie zauważyliśmy żadnego
defektu, nie nastąpiło najdrobniejsze zaniedbanie, a mimo to ni stąd, ni zowąd całym okrętem potężnie
zatrzęsło.
Porucznik Klenze pospieszył do maszynowni, by stwierdzić, że zbiornik paliwa i większość maszyn
zostały bezpowrotnie zniszczone. Mechanicy Raabe i Schneider zginęli na miejscu. Nasza sytuacja
natychmiast zrobiła się poważna, bo chociaż chemiczne regeneratory powietrza pozostały nietknięte i choć
mogliśmy korzystać z urządzeń do podnoszenia okrętu i wynurzać się na powierzchnię oraz otwierać włazy,
póki starczy powietrza i mocy w akumulatorach awaryjnych, nie mogliśmy sterować okrętem ani płynąć
dalej. Szukanie ratunku na tratwach równałoby się oddaniu w ręce nieprzyjaciela, nieprzychylnie
nastawionego (skÄ…dinÄ…d bez przyczyny) wobec wielkiego narodu niemieckiego, a od ataku na  Victory nasz
telegraf nie działał i nie mogliśmy skontaktować się z innym U-Bootem.
Od chwili wypadku do drugiego lipca dryfowaliśmy nieustannie na południe, prawie bez żadnych
planów, i nie napotkaliśmy po drodze innych jednostek. Wokół U-29 wciąż krążyły delfiny, co mogło wydać
się dziwne, zważywszy na odległość, jaką pokonaliśmy. Rankiem drugiego lipca dojrzeliśmy okręt wojenny
pod banderą Stanów Zjednoczonych i załoga stała się niespokojna, pragnąc oddać się w ich ręce. W końcu
porucznik Klenze musiał zastrzelić marynarza Traubego, który szczególnie domagał się tego tak niegodnego
dla Niemca rozwiązania. To na pewien czas uspokoiło załogę i nie zauważeni zeszliśmy pod wodę.
Następnego dnia z południa nadleciało olbrzymie stado morskich ptaków, a ocean wzburzył się
złowrogo. Zamknąwszy luki, oczekiwaliśmy na dalszy rozwój wypadków, gdy uświadomiliśmy sobie, że
albo zejdziemy na większą głębokość, albo pochłoną nas rosnące bez przerwy fale. Mieliśmy coraz mniej
mocy i ciśnienia i chcieliśmy zminimalizować użycie maszyn.
W tym wypadku wszelako nie mieliśmy wyboru.
Nie zanurzyliśmy się na dużą głębokość, a kiedy kilka godzin pózniej morze uspokoiło się,
postanowiliśmy wrócić na powierzchnię. Tu pojawiły się nowe kłopoty, okręt bowiem nie reagował na nasze
polecenia, mimo iż mechanicy robili, co mogli. Gdy załoga w tym podwodnym więzieniu zaczęła nie na
żarty się trwożyć, niektórzy znów podjęli temat figurki porucznika Klenzego, ale widok pistoletu skutecznie
zamknął im usta. Dawaliśmy tym nieszczęśnikom możliwie jak najwięcej zajęć, zmuszając do kolejnych
prób naprawienia maszyn, które całkiem wysiadły.
Klenze i ja spaliśmy zwykle na zmianę - i to podczas mojej drzemki około piątej nad ranem
czwartego lipca wybuchł bunt załogi. Sześciu pozostałych marynarzy, podejrzewając, że byliśmy straceni,
wpadło nagle w obłąkańczą furię, zarzucając nam, że nie chcieliśmy przystać na poddanie się jankeskiemu
okrętowi wojennemu przed dwoma dniami. To czyniąc, klęli na czym świat stoi i demolowali, co popadło.
Ryczeli niby zwierzęta, którymi byli, niszcząc urządzenia pokładowe i sprzęty. Przez cały czas bredzili o
rzekomej klątwie figurki z kości słoniowej oraz o śniadolicym martwym młodzieńcu, który spojrzał na nich,
a następnie odpłynął. Porucznik Klenze wydawał się sparaliżowany i pozbawiony kompetencji, czego można
się było spodziewać po miękkim, zniewieściałym Nadreńczyku. Zastrzeliłem szóstkę marynarzy, było to
bowiem konieczne, i upewniłem się, że wszyscy umarli.
Wyrzuciliśmy ciała przez podwójne luki i zostaliśmy na pokładzie U-29 tylko we dwóch. Klenze
wydawał się bardzo zdenerwowany i dużo pił. Postanowiliśmy, że przeżyjemy, jak długo się da, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl