[ Pobierz całość w formacie PDF ]

postpiśmiennej technologii informacyjnej.
Zastanowiłam się nad tą wypowiedzią. Nienawidziłam jej wymyślnych określeń,
takich jak  postpiśmienna technologia", ponieważ bałam się, że może mieć rację.
Ku mojemu zdziwieniu, na następne spotkanie grupy edukacyjnej przyszedł obcy,
wysłannik Ekumeny. Człowiek ten miał być kartą atutową naszego wodza.
Najwyrazniej przysłano go ze Starej Stolicy po to, by poparł wodza w walce z Partią
Zwiatową, która wciąż była tu silna i nie przestawała huczeć o tym, że Yeowe nie
powinna wpuszczać żadnych cudzoziemców. Słyszałam pogłoski o obecności takiego
wysłannika, ale nie spodziewałam się go zobaczyć na spotkaniu grupy wywrotowych
nauczycieli.
Był niskim mężczyzną o czerwonobrązowej skórze i z białymi kącikami oczu, ale
jeśli nie zwracało się na to uwagi, mógł uchodzić za przystojnego. Zajął miejsce
przede mną. Siedział zupełnie nieruchomo, jakby był do tego przyzwyczajony;
słuchał, nie odzywając się, jakby i to stanowiło dla niego chleb powszedni. Pod
koniec spotkania odwrócił się i spojrzał na mnie tymi dziwnymi oczami.
- Radosse Rakam? - spytał.
Skinęłam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
- Jestem Yehedarhed Havzhiva - przedstawił się wysłannik. - Mam dla pani
trochę książek od Dawnej Muzyki.
- Książek? - zapytałam.
- Od Dawnej Muzyki - powtórzył - Esdardona Aya na Werel.
- Moje książki?
Wysłannik uśmiechnął się. Miał szeroki, spontaniczny uśmiech.
- Och, gdzie one są? - krzyknęłam.
- Mam je u siebie w domu. Jeżeli pani chce, możemy po nie pojechać jeszcze dziś
wieczorem. Mam samochód.
Ostatnie zdanie powiedział ironicznym, swobodnym tonem, jak człowiek, który
nie spodziewał się posiadać samochodu, chociaż mógł z tego czerpać przyjemność.
Podeszła do nas doktor Yeron.
- A więc znalazłeś ją - powiedziała do wysłannika, a on spojrzał na nią z tak
rozjaśnioną twarzą, że pomyślałam, iż ci dwoje są kochankami. Fakt, że doktor Yeron
była znacznie od niego starsza, o niczym nie świadczył, ponieważ była kobietą o
wielkim magnetyzmie. Mimo to poczułam się dziwnie, ponieważ nie miałam
zwyczaju rozważać spraw seksualnych innych ludzi. Nie była to moja sprawa.
Wysłannik położył w rozmowie dłoń na ramieniu doktor Yeron, a ja zauważyłam
z dziwną wyrazistością, jak delikatny był jego dotyk, niepewny, a jednak budzący
zaufanie. To jest miłość, pomyślałam. Spostrzegłam jednak, że rozstali się bez tego
spojrzenia wyrażającego sekretne porozumienie, jakie często wymieniają
kochankowie.
Yehedarhed Havzhiva i ja pojechaliśmy jego służbowym elektrycznym
samochodem; na przednim siedzeniu usiadły dwie milczące policjantki z jego
ochrony. Rozmawialiśmy o Esdardonie Aya, którego nazwisko, jak wyjaśnił mi
wysłannik, znaczyło Dawna Muzyka. Opowiedziałam mu o tym, jak Esdardon Aya
uratował mi życie, przysyłając mnie tutaj. Wysłannik słuchał w sposób, który ułatwiał
mówienie.
- Kiedy musiałam zostawić swoje książki, byłam chora, czułam się, jakbym
porzucała rodzinę. Ale może to głupota myśleć w ten sposób.
- Dlaczego głupota? - zapytał wysłannik. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale
jego piękny, niski, ciepły głos nabrał już zaśpiewu yeowańskiego.
Próbowałam wyjaśnić wszystko naraz:
- Książki tak wiele dla mnie znaczyły, ponieważ kiedy przybyłam do miasta, nie
umiałam czytać i to właśnie książki dały mi wolność, dały mi świat, światy... Ale
teraz, tutaj widzę, że holosieć, wiadomości prawie realne tak wiele znaczą dla ludzi,
dają im terazniejszość. Może kurczowe trzymanie się książek to nic innego, jak
lgnięcie do przeszłości. Yeowańczycy muszą wyjść naprzeciw przyszłości, a przecież
nigdy nie zmienimy umysłów ludzi samymi tylko słowami.
Wysłannik słuchał uważnie, tak jak na spotkaniu, aż wreszcie powoli powiedział:
- Ale słowa są podstawą myślenia, a książki zachowują prawdę słów... Ja również
zacząłem czytać dopiero w wieku dorosłym.
- Tak?
- Umiałem czytać, ale tego nie robiłem. Mieszkałem na wsi. To miasta potrzebują
książek - oświadczył tak stanowczo, jakby poświęcił tej kwestii wiele myśli. - Gdyby
miasta nie miały książek, przy każdym pokoleniu musielibyśmy zaczynać od
początku, a to byłoby marnotrawstwo. Słowa należy chronić.
Dotarliśmy do domu wysłannika, położonego na szczycie starej części miasta. W
holu stały cztery skrzynie z książkami.
- Ależ nie wszystkie z tych książek należą do mnie! - krzyknęłam.
- Dawna Muzyka twierdził, że są twoje - powiedział pan Yehedarhed z
pospiesznym uśmiechem, po czym zerknął na mnie przelotnie. Znacznie łatwiej jest
poznać, w którą stronę patrzy obcy, niż dzieje się to z nami. U nas, jeśli nie brać pod
uwagę nielicznych ludzi o niebieskawych oczach, trzeba stanąć dostatecznie blisko,
by zobaczyć, jak ciemna zrenica porusza się w ciemnym oku.
- Nie mam gdzie pomieścić tylu książek - powiedziałam zdumiona. Pojęłam, że
ten dziwny człowiek, Dawna Muzyka, po raz kolejny pomógł mi wyrwać się na
wolność.
- Może umieścisz je w szkole? Na przykład w szkolnej bibliotece.
To był dobry pomysł, ale natychmiast wyobraziłam sobie, jak inspektorzy wodza
grzebią w książkach, może nawet konfiskują je. Kiedy podzieliłam się tymi obawami
z wysłannikiem, powiedział:
- A gdybym podarował te książki jako prezent od ambasady? Myślę, że to
ostudziłoby zapał inspektorów.
- Och - wykrztusiłam, a potem spytałam: - Dlaczego jesteś taki uprzejmy? Ty i
on... Czy ty także jesteś Hainijczykiem?
- Tak - oświadczył, ale nie odpowiedział na pierwsze pytanie. - Byłem. Miałem
nadzieję zostać Yeowańczykiem.
Poprosił mnie, żebym usiadła i wypiła z nim kieliszek wina, zanim jego
ochroniarz odwiezie mnie do domu. Yehedarhed był swobodnie się zachowującym,
przyjacielskim, ale spokojnym człowiekiem. Zauważyłam, że kiedyś musiał zostać
ranny. Na twarzy miał blizny, a na głowie, w miejscu dawnej rany, widniała przerwa
między włosami. Zapytał, o czym są książki, które mi przywiózł, a ja powiedziałam:
- Historia.
W tym momencie wysłannik uśmiechnął się. Nic nie powiedział, tylko podniósł
kieliszek. Uniosłam swój, naśladując go, i wypiliśmy.
Nazajutrz kazał dostarczyć książki do naszej szkoły. Kiedy otworzyliśmy
skrzynie i ustawiliśmy książki na półkach, zrozumieliśmy, że wpadł nam w ręce
prawdziwy skarb.
- Na uniwersytecie nie ma nic podobnego - powiedziała jedna z nauczycielek,
która studiowała tam przez rok.
Wśród książek, które otrzymałam, znajdowały się dzieła z dziedziny historii i
antropologii Werel oraz światów Ekumeny, prace filozoficzne i polityczne autorstwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl