[ Pobierz całość w formacie PDF ]
go prawdziwą przyjaciółką. Podała mu dłoń i pozwoliła
się wprowadzić do ciemnego, chłodnego wnętrza.
- Nie jestem pewna, czy to najlepsze posunięcie.
- Jeśli nie, nauczę cię innych. Właściwe posunięcia są
moją specjalnością.
S
R
Przeszli najpierw przez kuchnię, która lśniła nadzwy-
czajną czystością, chociaż bez wątpienia Sam musiał
z niej korzystać. Potem, minąwszy hol, stanęli w drzwiach
salonu. Spojrzeli na siebie. Ciszę wypełniało zgodne bicie
dwóch serc. Nawet w ciemności Andrea dostrzegła nie
wypowiedziane pragnienie w jego oczach. Ale wyczytała
w nich coś jeszcze. Może dumę, a może troskę. Być może
- oboje cierpieli z nadmiaru namiętności, za którą tak
bardzo tęskniła Madge.
- To tutaj? Co chciałeś mi pokazać? - spytała drżącym
głosem.
- Nie, to nie tu. Tu jest coś innego. - Zanim zdążyła się
zorientować, pocałował ją w usta i pociągnął za sobą na
werandę. - To tutaj - stwierdził dumnie. - Co o tym są-
dzisz?
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem. W ocienio-
nym zakątku werandy dostrzegła jedynie starą, obdrapa-
ną huśtawkę. Jeszcze oszołomiona pocałunkiem oraz
tym, co dostrzegła w oczach Sama, nie od razu uświado-
miła sobie, że właśnie huśtawkę chciał jej pokazać.
- Huśtawka Mamie?
- Tak. Znalazłem ją w szopie. Wymaga pomalowania
i nowego łańcucha, ale powinna nas utrzymać. Usiądz ze
mną na mojej werandzie, na mojej huśtawce. Andreo...
- Sama nie wiem. - Wahała się, nie tyle obawiając się
o wytrzymałość łańcucha, co o swoją własną.
- Och, proszę cię. Nie przejmuj się sąsiadami. Jeste-
śmy tu zupełnie sami.
- Nie zobaczą, że tu jestem. Zaparkowałam za domem -
zbyt szybko odpowiedziała Andrea.
Sam ledwie powstrzymał uśmiech. Przyjechała do nie-
go właściwie służbowo, ale jednak przyjechała. Zwiado-
mość tego napawała jego serce radością.
- Powinienem cię ostrzec. Nie ma pewności, że cię tu
S
R
nie znajdą. Ludzie z sąsiedztwa nadzwyczaj często się
u mnie pojawiają.
- Och? Jestem pewna, że starają się z tobą zaprzy-
jaznić.
- Przypuszczam raczej, że są ciekawscy. Zaproszono
mnie na wspólny posiłek, na Zwięto Założenia Miasta,
a nawet na spotkanie kościelne... Mnie, zatwardziałego
grzesznika. Mógłbym być nawet mordercą, a to i tak nie
zrobiłoby im najmniejszej różnicy.
- A jesteś?
- Czy jestem kim?
- Mordercą.
- Nie. Przynajmniej na razie. Ale jeśli zaraz nie usią-
dziesz, mogę się zacząć zastanawiać...
- No dobrze. - Pozwoliła, aby poprowadził ją do huś-
tawki, i usiadła, mając nadzieję, że drzewo jest dość moc-
ne. Najbardziej jednak obawiała się własnej słabości. Kie-
dy po chwili Sam usiadł obok, deska głośno zaskrzypiała.
Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu, kołysząc się
lekko, jak gdyby płynęli gondolą.
- Sam, nie gniewaj się na ludzi, którzy cię odwiedzają.
Dla nich jesteś wnukiem Mamie i tylko to się liczy. Ufają
ci.
- Tak, głupcy rodzą się na świecie co chwilę. Arkadia
też ma w tym swój udział. Wygląda na to, że jestem jed-
nym z nich, bo zaczynam wierzyć tym ludziom.
Spojrzała mu w oczy.
- Wiem, jak trudno ci uświadomić sobie w pełni, że je-
steś tu mile widziany. Ale tak jest, z powodu Mamie. Nie
zawiedz nas - powiedziała, odwracając wzrok. - Nie po-
zwól, abyśmy żałowali tego, że przyjęliśmy cię między
siebie.
Sam ześliznął rękę po łańcuchu i położył lekko na szyi
dziewczyny. Przez cztery dni czyścił i sprzątał, unikał go-
ści, ale jego myśli biegły tylko w jednym kierunku. Mimo
że przez cały ten czas nie widział Andrei, nawet na chwilę
S
R
nie tracił sprzed oczu jej obrazu. Teraz, kiedy rzeczywi-
ście była przy nim, zrozumiał, że nie robił tych porząd-
ków ze względu na babcię czy matkę. Wszystko to robił
tylko dla niej. Westchnął ciężko.
- Dziękuję, że przyjechałaś. Przepraszam, że sprawi-
łem tobie i przyszłemu burmistrzowi kłopot. - Natych-
miast pożałował wypowiedzianych słów. Nie pragnął go-
ścić nikogo na werandzie poza Andreą. Ale nie mógł
otwarcie wyznać swoich myśli, póki nie był pewien, że
coś do niego czuła.
- Nie sprawiłeś żadnego kłopotu. A poza tym... chcia-
łam przyjechać. - Odpowiedz przyszła jej łatwiej, niż się
mogła spodziewać.
- Wiesz, Louise twierdzi, że ty i ja... %7łe mamy ro-
mans. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty.
Andrea zaniemówiła. Nie, to musiała być jakaś bezsen-
sowna plotka, która nie dotarła wcześniej do jej uszu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]