[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fojchtmajerów, przemierza przedpokój od ściany do ściany i z powrotem, z zaciśniętymi
pięściami, kopiąc walizki porzucone na środku podłogi. O lustrze w złoconej ramie nie będzie ani
słowa. Narrator ze złością odwraca od niego wzrok. Kolorowa piłka plącze się pod nogami,
wpada na porzucone bagaże, raz po raz się od nich odbija. Trzeba wziąć ją pod obcas i przekłuć
nożyczkami, powietrze ujdzie z niej z ciężkim westchnieniem. Bezsilny gniew, jak wiadomo,
przemienia się w zwątpienie i rozpacz. Narrator siada w końcu na którejś z walizek. Sytuacja nie
przewiduje już dla niego innej szansy niż ta, którą niesie fałszywa skrucha. W kieszeni ma
kalendarzyk z telefonami. Już sięga po słuchawkę, gdy jego spojrzenie pada na odcięty kabel.
Jeśli i to nie przeszkodzi w uzyskaniu połączenia, okolicznością decydującą okaże się zajęta
linia: ten, kto mu wyznaczył zadanie, nie czeka na telefon, rozmawia już z kim innym i o czym
innym. Powoli staje się jasne, że położenie narratora uległo zmianie. Pogorszyło się, i to
znacznie, choć jeszcze parę akapitów wcześniej sądził, że gorsze być nie może. Owładnięty
troską o własną skórę, rozważa nawet pomysł ucieczki, z początku nie całkiem poważnie; na
próbę wyobraża sobie poszukiwanie jakiejś innej kryjówki po opuszczeniu wygodnego
mieszkania, którego adres z pewnością znają tam na górze, tak jak numer telefonu. A jeśli to nie
jest historyjka o zdradzie? Z chwili na chwilę ucieczka zaczyna mu się wydawać jedynym
roztropnym rozwiązaniem. Bez dokumentów, pozostawionych w hotelowym pokoju z balkonem,
bez pieniędzy, bez żadnych planów na przyszłość, bez wielkiej nadziei, jeszcze raz spróbuje
wycofać się przez strych, zawieszony białymi płachtami prześcieradeł, przez ciemne zaplecze
baru, tą samą drogą, którą się tu dostał ze stacji kolejki. Ale właz nieodmiennie prowadzi na
dach. W dole lekarz pogotowia toruje sobie drogę przez zbiegowisko, by wypisać akt zgonu, tu i
ówdzie widać mundury granatowej policji. Narrator ostrożnie przedostaje się na przeciwną połać
dachu. Spoglądając znad okapu, dostrzega samochód, srebrzystego hatchbacka, który z piskiem
opon zatrzymuje się właśnie przed kamienicą. Trzeba przyznać, że nie dali na siebie długo
czekać. Samochód wjeżdża jednym kołem na trotuar, wyskakują z niego dwaj ludzie w
szarozielonych mundurowych kurtkach, włożonych wprost na niebieskie drelichy. Z
niepokojącym emblematem na czapkach, z bronią gotową do strzału, przystają niezdecydowanie
przed bramą. Widać, że występują w tym stroju po raz pierwszy, nie zdążyli wyrobić sobie
wyobrażenia o tym, jak powinni się zachowywać. Towarzyszący im podoficer wysiada ostatni.
Przez chwilę podrzuca opalizującą szklaną kulkę, jakby się jeszcze nad czymś zastanawiał, po
czym rusza przodem. W przedwczesnych barwach Wehrmachtu biegną po niewidocznych
schodach. Widocznie nie wystarczyło dla nich mundurów granatowej policji, potrzebnych w tym
samym czasie dla dopełnienia obrazu zamieszania po drugiej stronie. Długo przeszukują otwarte
mieszkanie, w którym nikogo nie ma, wpadają w końcu na strych, między ograniczające
widoczność płachty prześcieradeł. Zrzucają je ze sznurów, depczą podkutymi buciorami.
Zaglądają we wszystkie kąty. Komisarz policji tymczasem spokojnie ogląda przez lupę parapet w
mieszkaniu trębacza, daremnie szukając śladu damskiego obcasa. Przetrząsnął porzuconą
torebkę, znalazł w niej portmonetkę, puderniczkę, notesik i karteczkę od dentysty. Dentystę udało
się od razu odnalezć i sprowadzić na miejsce wypadku, by potwierdził tożsamość ofiary.
Schowany na dachu narrator nie może widzieć wydarzeń z obu stron jednocześnie, przeszkadza
w tym kalenica, dzieląca przestrzeń na dwoje. A więc po jednej stronie pięciodrzwiowy
srebrzystoszary hatchback z rozsuwanym dachem, po drugiej granatowa policja. Dzwięki tu i tam
rozbrzmiewają równocześnie, lecz się nie przenikają. Tam rozproszony gwar, tu nawoływania
żołnierzy, tupot butów i nagły odgłos wystrzału. Ale nie ma takiego tunelu, którym odgłos
wystrzału mógłby dolecieć na drugą stronę historyjki, do uszu komisarza w cywilu i kręcących
się wokół granatowych policjantów. Jeden z szeregowców w szarozielonych mundurach podnosi
klapę włazu, rozgląda się po dachu. Nie wiadomo, czy przeoczył to, po co został przysłany, czy
też z jakiejś przyczyny woli udać, że nic nie widział. Długo trwa, nim znów się pojawią na ulicy,
taszcząc do samochodu gramofon. Podoficer łaje ich i pogania. Wracają, wynoszą porzucone w
przedpokoju walizki, wracają jeszcze raz po portret dzieci, być może ze względu na jego piękną
ramę. Niesie go ostrożnie podoficer, podczas gdy dwaj szeregowcy podążają w ślad za nim z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]