[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nadal płynął za nim z wszystkim, co na swoim pokładzie dzwigał, ze
śpiącym na lewym boku kapitanem, z wołami w śniegu swoich spiżar-
ni, z samotnym chorym w swoim lazarecie, z osieroconą wodą w cy-
sternach, z nieodczarowanym pilotem, który widać pomylił wystające
skały z molem, bo w tej samej chwili wybuchł potworny ryk syren, i
raz, a on przemoczony do suchej nitki spadającym na niego
wodospadem pary, i jeszcze raz, i mało co, a obca łódz znalazłaby się
w niebezpieczeństwie, i jeszcze raz, było już jednak za pózno, bowiem
tuż, tuż widać było muszle na brzegu, kamienie ulicy, drzwi niedo-
wiarków całe oświetlone blaskiem równie przerażonego transatlan-
tyku, miasteczko, a on sam ledwo zdążył odskoczyć, by przepuścić
całą tę katastrofę, wrzeszcząc wśród olbrzymiego tumultu, i tu go
macie, skurwysyny, na sekundę, nim ogromny stalowy kadłub zaczął
ćwiartować ziemię i rozległ się czyściuteńki brzęk dziewięćdziesięciu
42
tysięcy pięciuset kieliszków do szampana, które jeden za drugim, od
dziobu po rufę, rozbiły się, i wówczas stała się światłość, i nie była to
już marcowa północ, a popołudnie rozżarzonej środy, i z satysfakcją
mógł zobaczyć niedowiarków gapiących się z rozdziawionymi gębami
na ten największy na tym i na tamtym świecie, tkwiący na mieliznie,
na wprost kościoła, transatlantyk, bielszy od wszystkich białości i
dwadzieścia razy większy niż sama wieża, i tak jakby z siedemdziesiąt
i siedem razy dłuższy od samego miasteczka, z wyrytą żelaznymi lite-
rami nazwą halalcsillag, ze spływającymi, starymi i bezsilnymi woda-
mi wszystkich mórz śmierci.
43
Blacaman Dobry - sprzedawca cudów
Już pierwszej niedzieli, gdy ujrzałem go na własne oczy w por-
cie Santa Mana del Darien, wydał mi się mułem żywcem ściągniętym
z cyrku, te aksamitne szeleczki, naszpikowane złotymi nitkami, te
pierścioneczki z kolorowych kamyków na wszystkich palcach i ten
warkocz dzwonków, dzwoneczków, i to jego stanie na stole pośród
słoi przeróżnych maści i ziół niosących ulgę, które własnoręcznie
preparował i sprzedawał, drąc się wniebogłosy po miasteczkach Kara-
ibów, tyle że wówczas nie usiłował wcale tej nędznej masie Indian
czegokolwiek sprzedać, błagał tylko o sprowadzeniu mu najjadowit-
szej żmii, by na własnej osobie ukazać owo cudowne wprost działanie
odtrutki, dzieło rąk własnych, proszę, panowie, na wszelakie
ukąszenia węży, żmij, pająków, stonóg i przeróżnego rodzaju jadowi-
tych ssaków. Ktoś, zauroczony widać jego szaleńczą decyzją, zdobył,
nie wiadomo jak i skąd, i przyniósł w słoju mapanę, jedną z najstrasz-
liwszych żmij, z tych, co to wpierw jadem oddech dławią, on zaś z
taką ochotą rzucił się do słoja, że wszystkim nam wydało się, że ją
połknie, ale gad tylko poczuł odrobinę swobody, wyskoczył ze słoja i
uciął go w szyję, tak że z miejsca odjęło mu wszelką ochotę do kra-
somówstwa, i ledwo zdążył zażyć odtrutkę, cały ten kram tandety
zwalił się w tłum, a jego grosza złamanego niewarte ciało poczęło
tarzać się po ziemi, jakby w środku nic nie było, ani przez chwilę jed-
nak nie przestał szczerzyć w uśmiechu swoich złotych zębów. A
wrzask musiał być nielichy, skoro pancernik z północy, zakotwiczony
od jakichś dwudziestu lat w porcie z wizytą przyjazni, ogłosił kwaran-
tannę, chcąc zapobiec przedostaniu się jadu na pokład, a ludzie świ-
ętujący Niedzielę Palmową wyskoczyli w połowie mszy ze swoimi
poświęconymi palmami, nikt bowiem nie chciał stracić tego widowi-
ska z ukąszonym, który zaczynał już puchnąć śmiertelnym po-
wietrzem i był już ze dwa razy grubszy niż w rzeczywistości, ustami
rzucała mu się żółta piana i sapał wszystkimi porami, ale ciągle się
śmiał, i to od ucha do ucha, a z takim animuszem i z taką werwą, że
wszystkie dzwoneczki obdzwaniały jego ciało. Od wzdęcia pękły mu
przy sztylpach sznurowadła i szwy, palce mu zsiniały od ucisku
pierścieni, zsiniał jak solona dziczyzna i tylkiem począł już tchnienia
przedśmiertelne wydawać, tak że każdy, kto choć raz w życiu był
świadkiem takiego ukąszenia, wiedział, że niewiele z niego zostanie i
44
trzeba będzie zebrać te resztki łopatą i wrzucić do worka, ale wszyscy
również byli pewni, że nawet w stanie rozkładu nie przestanie się
śmiać. Było to tak niewiarygodne, że cała piechota morska wdrapała
się na okrętowe mostki, by we wszystkich kolorach sfotografować go
swymi dalekosiężnymi aparatami, jednak wychodzące po mszy
kobiety pokrzyżowały im plany, gdyż nakryły dogorywającego świ-
ęconymi palmami, jedne dlatego, iż nie bardzo im było w smak, by
morska piechota bezcześciła śmiertelnie ugodzone ciało piekielnymi
machinami adwentystów, drugie, gdyż strach im było patrzeć na tego
heretyka, który zdolny był konając skonać ze śmiechu, a jeszcze inne,
aby tym sposobem jego duszę oczyścić z trucizny. Wszyscy mieli go
za nieboszczyka, kiedy nagle, jednym ruchem, zrzucił z siebie wiel- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • projektlr.keep.pl