[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jednym słowem, miały dobrą zabawę.
Chabela krzyknęła. Równocześnie Conan poczuł dotknięcie na stopie. Wykręciwszy głowę, ujrzał jego
przyczynę.
Na Croma! stęknął.
Pień drzewa kulamtu zgiął się, a jeden z szerokich liści powoli owijał się wokół kostki Cymmerianina.
Chabela krzyknęła ponownie. Obejrzawszy się, Conan ujrzał, \e jej kończyny więzną w uchwycie drugiego
drzewa.
Barbarzyńca zacisnął zęby. Nie znał tej części Kush, jednak przed wieloma laty, gdy grasował z Belit wzdłu\
Czarnego Wybrze\a, nasłuchał się mro\ących krew w \yłach opowieści o okropnościach d\ungli. Przewijała
się wśród nich plotka o drzewie po\erającym ludzi, lecz wówczas Conan potraktował to jako jeden z wielu
Strona 41
Carter Lin - Conan bukanier
barbarzyńskich przesądów. Teraz zbladł. Zrozumiał, skąd u podstawy drzew wziął się kopczyk wyschniętych
ludzkich kości. Lepkie, mieczowate liście owijały się powoli wokół ciała ofiary, unosiły je ku ohydnemu
otworowi na wierzchołku pnia i los oddanego na pastwę drzewa nieszczęśnika był przypieczętowany.
Piekielne drzewo połykało ludzi \ywcem, jego soki trawiły ciało, a\ w końcu roślina ludojad wypluwała gołe
kości.
Taki właśnie los szykowano Conanowi. Mimo rozpaczliwych wysiłków barbarzyńcy, by odtoczyć się na bok,
trzy wielkie liście owinęły się wokół niego i powoli uniosły go do pozycji siedzącej. Ka\dy z włoskowatych
wyrostków parzył w miejscu dotknięcia jak ukąszenie szerszenia.
Cichy odgłos, który Cymmerianin usłyszał mimo przerazliwych wrzasków z ław, wlał nowe siły w jego
potę\ne mięśnie. Był to dzwięk pękającego pasma splecionych włókien. Po chwili trzasnęło kolejne. Conan
rozpaczliwie napiął mięśnie. Puściło jeszcze kilka pasm. Udało mu się uwolnić ramię. Zdarł liść, który
zaczynał owijać się wokół jego głowy. Zwalił się na piach, rozrywając kolejne sznury i zdzierając lgnące do
ciała, wilgotne liście. Tam, gdzie roślina dotknęła jego kończyn, skóra pokryła się swędzącymi, czerwonymi
plamami.
Zgiełk, rozlegający się wokół, pozwolił Conanowi wywnioskować, \e coś podobnego jeszcze nigdy się nie
zdarzyło. Najwidoczniej do tej pory Amazonki rzucały drzewom ludojadom ofiary wycieńczone torturami lub
więzieniem, nigdy zaś nie oddały roślinnym katom giganta o nadludzkiej sile. Zrywając z siebie ostatni liść,
Conan poprzysiągł sobie, \e Amazonki gorzko zapłacą za swoją omyłkę.
Wpierw wszak\e musiał ratować Chabelę spowitą grubymi liśćmi jak mumia od stóp do głowy. Księ\niczka
była ju\ w pół drogi do paszczy drzewa. Cymmerianin podskoczył i chwycił wię\ące księ\niczkę odrosty.
Drzewo okazało się zbyt słabe, by poradzić sobie z cię\arem ich obojga. Część liści podarła się, inne
oderwały całkowicie od pnia. Trzymając dziewczynę w ramionach, Conan runął na gorący piasek.
Błyskawicznie zerwał spowijające Chabelę liście, które wiły się, jakby z bólu. Skórę księ\niczki, tak jak
Conana, pokrywały czerwone plamy. Cymmerianin szybko zerwał pętające dziewczynę sznury.
Amazonki ogarnęła furia. Kilka z nich wskoczyło na arenę i popędziło z łoskotem stóp w stronę więzniów.
Słońce zabłysło na zbrojach i broni wojowniczek. Conan oderwał ostatni liść z twarzy Chabeli, umo\liwiając
jej oddychanie i odskoczył od niej, by zetrzeć się z ludzmi.
Amazonki nie rzuciły się na niego wszystkie naraz, jak się spodziewał. Miast porachować się z
nieposłuszną ofiarą, zatrzymały się o parę kroków od Conana, potrząsając bronią oraz wykrzykując grozby i
obelgi. Cymmerianin uświadomił sobie, \e nie obawiają się jego, bezbronnego i niemal\e nagiego, lecz drzew
za jego plecami. Conana nie obchodziło, czy opieszałość Amazonek wynika wyłącznie ze strachu przed
odra\ającymi, ludo\erczymi roślinami, czy z tego, i\ drzewom oddawano boską cześć, jednak chwila wahania
napastniczek podsunęła mu pewien pomysł.
Zawrócił i wparł się barkiem w pień drzewa, które próbowało zrobić sobie z niego przekąskę, teraz
kołyszącego się i potrząsającego z bólu naderwanymi liśćmi. Tym razem nawet nie próbowało wziąć
Cymmerianina w objęcia. Włochaty pień wyglądał na równie kruchy jak u bananowca.
Naparłszy z całych sił na pień, Conan poczuł, jak drzewo powoli pęka, wydając odgłos jak rozdzierana
tkanina. Jeszcze jedno pchnięcie, i pień wyskoczył z gruntu. Z trybun rozległ się jęk religijnej zgrozy.
Cymmerianin uchwycił drzewo jak taran. Był on prawie dwa razy wy\szy od dorosłego mę\czyzny, a przy tym
zadziwiająco lekki.
Wymachując pniem Conan zaatakował wojowniczki, które z piskiem rozpierzchły się przed jego szar\ą.
Cymmerianin zaśmiał się triumfalnie. Amazonki wyraznie bały się świętego drzewa i nie miały ochoty znalezć
się w jego pobli\u. Conan obrócił się dookoła, powalając pniem dwie wojowniczki. Pozostałe uciekły na
trybuny.
Na Cymmerianina posypał się deszcz oszczepów. Jeden z nich z łoskotem utkwił w pniu o szerokość dłoni
od jego ramienia. Kilka zakrzywionych no\y bojowych zaświstało mu koło głowy.
Chabela! zagrzmiał. Wez włócznię i idz się za mną!
Obydwoje ruszyli biegiem do brzegu niecki. Conan pędził pierwszy. Zagradzająca mu drogę grupa
Amazonek rozpierzchła się, gdy zamachnął się w ich stronę ociekającym sokiem trawiennym górnym
końcem pnia.
Conan sądził, \e po wyjściu z niecki stanie w obliczu armii gotowych rozprawić się z nim gamburskich
wojowniczek. Tymczasem gdy wydostał się z areny, jego oczom ukazał się zgoła odmienny widok. Powietrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]