[ Pobierz całość w formacie PDF ]
hukiem. Mięśnie ud i łydek zaprotestowały, groziły skurczem, kiedy napięto je wbrew ich
woli w nowym kierunku.
- Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!
- John! Hej, Johnny, patrz na tego biedaka.
Wskazujące go palce, ledwo dostrzegalne w ciemności. Strzeliły flesze i Garraty odwrócił
głowę. Nic nie mogło być gorsze niż to. Nic.
Omal nie upadł na plecy, ale udało mu się podeprzeć jedną ręką.
- Widzę! Widzę, jak mu wyłazi! - darła się piskliwie jakaś dziewczyna.
Baker minął go, nie patrząc.
Przez krótką przerażającą chwilę myślał, że wszystko i tak okaże się na nic - że to
fałszywy alarm - ale po chwili było po wszystkim. Zrobił, co trzeba. Spazmatycznie łkając
wstał i ni to pobiegł, ni to pomaszerował, zapinając spodnie, zostawiwszy za sobą część
siebie, dymiącą w ciemności i wypatrywaną pożądliwie przez jakiś tysiąc ludzi. Do słoika!
Postawić na kominku! Gówno faceta ryzykującego życie!
A jakże, Betty, mówiłam ci, mamy coś wyjątkowego w bawialni... na górze, na wieży
stereo. Zastrzelili go dwadzieścia minut pózniej...
Doszedł do McVriesa, zrównał się z nim.
- Było ciężko? - spytał McVries. W jego głosie dzwięczał nie dający się pomylić z żadnym
innym ton admiracji.
- Jak diabli. - Garraty wypuścił długi, drżący oddech. -Wiem już, czego zapomniałem.
- Czego?
- Zostawiłem w domu papier toaletowy. McVries zaskrzeczał z uciechy.
- Jak mówiła moja babunia, kiedy nie masz korka, to trudno, będziesz miał ślisko w
dupce, wnusiu.
Garraty wybuchnął śmiechem, czystym, serdecznym śmiechem, pozbawionym histerii.
Poczuł się lżejszy, swobodniejszy. Bez względu na to, jak się sprawy ułożą, więcej nie
będzie musiał przez to przechodzić.
- No, dałeś radę - odezwał się Baker z boku.
- Jezu! Może wy wszyscy, chłopaki, przyślecie mi pocztówkę z gratulacjami?
- To żadna frajda, kiedy tylu ludzi gapi się na ciebie -powiedział trzezwo Baker. -
Słuchajcie, doszła mnie wieść. Nie wiem, czy mam w to wierzyć. Nie wiem nawet, czy
chcę w to wierzyć.
- O co chodzi? - spytał Garraty.
- Joe i Mike. Chłopaki w skórach, o których wszyscy myśleli, że lecą na siebie. To
Indianie Hopi. Chyba Scramm próbował nam to wcześniej powiedzieć i nie kojarzyliśmy,
o co mu chodzi. Ale... wiesz... teraz usłyszałem, że to bracia.
116
Garraty'emu opadła szczęka.
- Podszedłem i przyjrzałem się im dobrze - kontynuował Baker. -I niech mnie szlag trafi,
wyglądają na braci.
- To pokręcone - rzekł gniewnie McVries. - To, kurwa, pokręcone! Za coś takiego ich
starych powinny wziąć Patrole!
- Znałeś kiedyś jakiegoś Indianina? - spytał ze spokojem Baker.
- Nie, chyba że z Passale. - McVries nadal był zły.
- Tuż za granicą mojego stanu jest rezerwat Seminoli -powiedział Baker. - Dziwni ludzie.
Dla nich nie ma czegoś takiego jak nasza odpowiedzialność. Są dumni. I biedni. Myślę,
że te rzeczy są takie same dla Hopi, jak i dla Seminoli. I wiedzą, jak umierać.
- Nikt tego nie wie - powiedział McVries.
- Pochodzą z Nowego Meksyku - dodał Baker.
- To zbrodnia - zakonkludował McVries i Garraty był skłonny się z nim zgodzić.
Rozmowy wygasły z przodu i z tyłu, częściowo z powodu hałasującego tłumu, jak
podejrzewał Garraty, częściowo z powodu monotonii marszu autostradą. Wzgórza miały
długie i płaskie zbocza, ledwo wyrastały ponad równinę. Piechurzy drzemali,
pochrapywali - szykowali się na czekające ich liczne cierpienia. Grupki rozdzieliły się na
trójki, dwójki i samotników.
Tłum nie znał zmęczenia. Wiwaty trwały nieprzerwanie. Monotonnie wywoływano
nazwisko Garraty'ego, ale faceci spoza stanu wykrzykiwali sporadycznie na cześć
Barkovi-tcha, Pearsona, Wymana. Inne nazwiska pojawiały się i znikały z prędkością
śniegu na ekranie telewizora.
Wzlatywały i płonęły ognie sztuczne. Ktoś cisnął pod niebo świecę dymną i tłum
rozpierzchnął się z wrzaskiem, kiedy kręcąc młynka i sycząc spadła na żwirowe
pobocze, poza przerywaną linię. Były też inne atrakcje. Mężczyzna z megafonem, który
na przemian wychwalał Garraty'ego i reklamował swoją kandydaturę na reprezentanta
drugiego dystryktu; kobieta z wielkim krukiem w małej klatce, którą przyciskała
zazdrośnie do gigantycznej piersi; ludzka piramida zbudowana z uczniów college'u w
bluzach Uniwersytetu New Hampshire; mężczyzna z wpadniętymi policzkami, bez zębów
i w symbolicznym stroju Wuja Sama, noszący tablicę z napisem: ODDALIZMY KANAA
PANAMSKI KOMUNISTOM CZARNUCHOM. Ale poza tym tłum wydawał się nudny i
bezbarwny jak autostrada.
Garraty podrzemywał, a wizje w jego głowie obrazowały na przemian miłość i grozę. W
jednym ze snów niski buczący głos pytał go bez przerwy: Jesteś doświadczony? Jesteś
doświadczony? Jesteś doświadczony? Nie potrafił rozsądzić, czy to głos Stebbinsa, czy
majora.
Rozdział dwunasty
Szedłem sobie drogą, droga była grząska.
Walnąłem się w palec, palec spuchł jak gąska.
Kto się nie schowa, ten kryje!
117
Dziecięcia wyliczanka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]