[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie znosimy tych bestii. Ulitowałbym się nad każdym stworzeniem, tylko nie nad krokodylem.
Zaglądam mu sadystycznie w gardło, a on za każdym takim ruchem usiłuje bronić się zębami.
Zabierajmy szczeniaki i w nogi, bo jeszcze matka gotowa przyjść w obronę mówi Tadeusz
wsiadając szybko do łodzi. Jakby w odpowiedzi ukazuje się tuż niedaleko duża trójkątna głowa.
Ryż był znakomity. Woda z Piquiri jeszcze smaczniejsza. Joao zdał dziś egzamin ze sztuki
kulinarnej. Arancuanga ma mięso białe i delikatne, łudząco podobne do naszego indyka.
Już wypycham
Zielony las dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas ten sam był las
na rzece Piquiri.
W splątaniu lian i piór palmowych ciemni
ponura noc ukryła moc tajemnic.
Bojową pieśń wróg niewidzialny śpiewa,
czai się śmierć z każdego niemal drzewa.
Zielony las dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas ten sam był las
na rzece Piquiri.
Co chwila ryk i jakieś dziwne szumy.
To sucuri splotami dusi pumę,
to urubu szponami chwyta węża,
bo prawem tu: kto silny, ten zwycięża.
Drapieżny świat, łakomy świeżej krwi,
nas śledzi z brzegów rzeki Piquiri.
PIESN PIQUIRI
Po trzech tygodniach męki dziś po raz pierwszy mogę powiedzieć, że w nocy spałem. Oto wbrew
pogardliwym ruchom ramion Myśliwca i wbrew jego zapewnieniom, że kabokle będą się ze mnie
śmiali, odważyłem się na najwyższy nietakt wobec tutejszych obyczajów. Napiąłem hamak po
swojemu, to znaczy po marynarsku, na sztych z poprzeczkami. Umożliwiło mi to nareszcie
wyprostowanie moich długich nóg. Jak dotąd budziłem się każdej nocy przynajmniej z dziesięć
razy. Tej nocy jeden tylko raz, i to z powodu Tadeusza. Trącił mnie trzonkiem latarki, abym zrzucił
ze swojej moskitiery... żabę. Jeszcze chwila, a wdrapałaby się do środka. Ze wszystkich zwierząt
brzydzę się najbardziej żaby i właśnie ona jak na ironię losu poczuła do mnie taką sympatię.
Wychylam się z hamaka, trzęsąc co sił połami muślinu. Tuż spod samej ręki basowym klapnięciem
spada olbrzymia, wielkości co najmniej dużej męskiej dłoni żaba i kica dalej. Dlaczego wszelkie
paskudztwa czują do mnie pociąg? Te różne tatarany, mrówki i żaby! Węża jeszcze brakowało do
kompletu!
No, chwała Bogu powiada Myśliwiec w dziesięć minut po wystartowaniu naszej flotylli z
noclegu. To był ostatni punkt nawiedzany jeszcze przez cywilizację. Teraz przez pięć miesięcy
nie zobaczycie panowie ani jednego człowieka.
A kogóż to wczoraj albo i przedwczoraj widzieliśmy? zapytuję zdumiony.
Istniała jednak możliwość, bo tu docierają czasami rybacy. Dalej dzicz zupełna. Mogę dać
panom gwarancję na piśmie, że o parę kroków w bok od rzeki noga ludzka jeszcze nie stanęła.
Takie słowa wywierają głębokie wrażenie. Mimo woli obracam głowę i szukam czegoś innego, jak
gdybym przekraczał w tym momencie granicę dwóch różnych światów. Tymczasem wokół nas
panuje ta sama monotonia Pantanalu, jak wczoraj i jak przedtem. Jak na morzu: tam stalowy błękit,
tu bezkresna zieleń.
Wszystkie głosy puszczy stały się już nam znajome, a nawet po trochu zaczynają nużyć. Chciałoby
się, aby wyjce zmieniły melodię, a tukan przestał tak komicznie drygać małymi skrzydełkami.
Dlaczego nie poszybuje przykładem tuiuiu? Zawsze ten sam wysoki, gliniasty brzeg, najeżony
kolcami niedostępnej trawy. Czasami przyjdzie nad jego krawędz ciekawy termitnik i obrócony
szpikulcem ku niebu, grozi nam niby palec bożej przestrogi. Gdy zniknie ten wysoki, żółty brzeg,
znajdziesz go natychmiast po przeciwnej stronie rzeki. To tylko takie changement des places
podyktowane zakrętem rzeki. Teraz widzimy z kolei zmierzwioną wełnę błotnistych krzewów z
połyskującą linią czarnej ziemi, nakrapianej często przecinkami krokodyli.
Próżno byś szukał na niebie jakiejś chmury. Zwycięskie słońce praży i oślepia. Siedzimy w łódkach
kompletnie nadzy i nawet trochę wstydzę się tych głupich papug. Rozplotkują może po całym Mato
Grosso. Rozgadają Bóg wie co o mojej bezwstydności: nudysta!... ekshibicjonista!... Wiadomo
papugi!
Siedzę oto nad samym brzegiem rzeki na pniu podmytego drzewa i piszę pamiętnik. W odległości
najwyżej trzech metrów leżą dwa duże krokodyle i patrzą mi w oczy. Czujemy do siebie wzajemną
antypatię.
Im dalej w głąb Pantanalu, tym zwierzęta mniej reagują na naszą obecność. Grozny pan i władca
świata powoli schodzi tu do roli kozła albo innego jaszczura, takiego zwykłego sobie ich leśnego
kolegi. Szczególnie krokodyle, nawykłe do panowania w wodzie, patrzą na nas z wyraznym lek-
ceważeniem. My też przestajemy reagować na takie czy inne sąsiedztwo. Pilnujemy jedynie swoich
własnych spraw i tego, aby się nam krzywda jaka nie działa.
Joao na przykład, czyszcząc ryby, musi oganiać się nożem przed kajmanami, żeby te dranie ryb mu
nie kradły. Tadeusz dzisiaj rano okazał się mniej sprytny, dlatego jakaś ryba porwała mu
szczoteczkę do zębów.
Przez cały dzień pracowaliśmy nad urządzeniem obozu. W tym celu oczyściliśmy plac z gałęzi i
traw, doprowadziliśmy potrzebne ścieżki oraz zbudowaliśmy stoły, krzesła i pomost w głąb zatoki,
celem umożliwienia mycia nóg. Stanisław oczywiście nie rozumie tej całej pracy, uważając ją za
marnowanie czasu.
Wszelkie czynności wymagają tu podwójnego wysiłku, a to z powodu niedostępnych gąszczy.
Musimy torować sobie drogę fakonem, a nierzadko nawet siekierą. Szczęściem drzewa tutejsze są
przeważnie kruche i słabo trzymają się gleby. Wystarczy oprzeć się łokciem o gruby pień, a już leci
, na ziemię. Najgorsze są liany. Elastycznie umykają spod uderzenia noża, oplatają się dokoła ciała i
w ogóle kpią z bezsilności ludzkiej.
Z wolna przeistaczamy się z Tadeuszem z naiwnych nowicjuszy w starych praktyków leśnych.
Daleko nam jeszcze do ideału, którym jest zawsze niedosiężny w pojęciu Myśliwca... kaboklo.
W zatoce, nad którą rozbiliśmy obozowisko, jest znacznie mniej krokodyli aniżeli w Bahia dos
Jacares. Nie przeszkadza to jednak Tadeuszowi w pierwszym zaraz dniu zabić ich dwadzieścia
kilka.
Najadłem się dziś niemałego strachu. Oto łapiąc z kajaka ryby na wędkę spostrzegłem nagle
zbliżający się ku pływakowi wyjątkowo duży łeb krokodyla. Tadeusz sięgnął po rewolwer i padł
strzał, ale tym razem zamiast w oko, potwór dostał kulą w sam środek czoła. Nabój zrykoszetował,
a przerażony krokodyl z otwartą szeroko paszczą ruszył wprost na nas do ataku. Działo się to
wszystko w odległości najwyżej pięciu metrów, trzeba było działać błyskawicznie. Gdyby na
miejscu Tadeusza znalazł się gorszy jakiś strzelec, sprawa nasza byłaby przegrana. Natychmiast
[ Pobierz całość w formacie PDF ]