[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z jego paki spadła paczka. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Za to młodzi doskoczyli do
Å‚adunku.
- Cała Warszawa - wściekał się chłopak.
Oboje chwycili kostkę o krawędziach długości około pół metra i zaciągnęli ją w
pobliże bunkra. Podszedłem do nich jeszcze bliżej.
- Co tam macie ciekawego? - zapytałem, zapalając latarkę.
Oboje aż podskoczyli zaskoczeni.
- Zmieci - Kaśka pierwsza opanowała emocje. - A, to pan, co z konia spada! -
rozpoznała mnie.
- Czemu zbieracie te paczki?
- Warszawska firma chce na Mazurach otworzyć wysypisko śmieci. Wożą je przez
Spychowo, nocą, żeby nikt tego nie widział. Już kilka takich paczek spadło z ciężarówek.
- Trzeba zawiadomić odpowiednie służby, żeby zmusiły kierowców do lepszego
zabezpieczania ładunku - zauważyłem.
- Ale my nie chcemy tego śmietnika - powiedział chłopiec. - Niech pan sprawdzi, ile
waży ta paczka.
Złapałem za sznurek, który oplatał pakunek. Poderwałem go z ziemi na kilka
centymetrów. Paczka, mimo że niewielka, była piekielnie ciężka.
- Co tutaj jest? - zdziwiłem się.
- Prasowane, gniecione pod ciśnieniem śmieci - tłumaczyła Kasia.
- Rozerwany sznurek oznacza masę tego dziadostwa, które zaczyna fruwać po okolicy.
Uczniowie jednej klasy przez godzinę zbierali śmieci z takiej paczki, która rozerwała się
przed ich szkołą.
Kasia i Marian, jak miał na imię chłopak, byli licealistami, działaczami ekologicznymi
i chodzili ze sobą . Pochodzili ze Spychowa i bardzo martwił ich pomysł otwarcia
wysypiska śmieci w okolicy.
Przyszedł mi do głowy szatański plan pozbycia się ich kłopotu. Oczekiwałem jednak
rewanżu i to w formie zaliczki.
- Kasiu, ty się znasz na koniach? - wypytywałem dziewczynę.
- Panie Pawle, to pierwszy koniuszy w okolicy - zapewniał mnie Marian.
- Zwietnie, musisz mnie nauczyć dobrze jezdzić konno - oznajmiłem. - Masz czas do
jutrzejszego obiadu.
ROZDZIAA CZWARTY
KONWÓJ SZWEDZKIEGO POSAA " SPOTKANIE OJCA Z SYNEM " UROK
TATARSKIEGO SOJUSZNIKA " ZASADZKA ORDYCCÓW " POTYCZKA W
LESIE " WYPRAWA ROTMISTRZA MORDASEWICZA " NIEPOHAMOWANA
CIEKAWOZ PLUVII
Końskie kopyta stukały o bruk pruskiego miasteczka. Kondukt kawalerzystów w
wojskowych strojach budził u miejscowych lęk. Tylko młode dziewki, żądne przygód,
ciekawe świata i obyczajów kawalerów obcego pochodzenia, ciekawie spoglądały na
ogorzałe, wąsate twarze żołnierzy w kapeluszach i w hełmach czółenkowych, zwanych
morionami.
- Zobaczmy, co ten karczmarz ma dla nas dobrego! - zaproponował młody oficer,
skłaniając się pięćdziesięciolatkowi.
Starszy był ubrany w strój skromny, lecz dobry gatunkowo. Miał szlachetne rysy,
spokojne spojrzenie bladoniebieskich oczu i starannie przystrzyżoną bródkę. W odpowiedzi
na propozycję łaskawie skinął głową. Gdy zatrzymywali konie na podwórzu przydrożnej
karczmy, uważnie spoglądał na rajtarów strzegących niewielkiego, pomalowanego na czarno
kuferka.
- Dajcie go tu! - wskazał żołnierzom wnętrze zajazdu. Kawalerzyści zeskoczyli z koni
i zdjęli pakunek z luzaka. Jeden z nich wniósł skrzyneczkę i ustawił ją u stóp dowódcy. Ten
wyjął z sakwy książkę wydaną po francusku i zaczął ją czytać. Mrużył przy tym oczy, bo
maleńkie okna z błonami i ogień w kominku dawały niewiele światła. Musiał przyznać, że
rozprawa na temat taktyki piechoty była przednio napisana. Przelotnie zerknął na niewiastę,
która podawała mięso i chleb. Skinął dłonią na kielich, nakazując nalać doń wina. Potem jadł
niespiesznie, wsłuchując się w gwar rozmów żołnierzy.
- Są, już jadą! - zameldował jeden z rajtarów wchodząc z podwórza.
- Zwietnie - ucieszył się mężczyzna.
Poprawił strój i usiadł, podparłszy się na rapierze. Drzwi otworzyły się z trzaskiem,
gdy do wnętrza wszedł dwudziestopięcioletni mężczyzna w podobnym mundurze jak
czekający, tylko obszarpanym, poznaczonym krwią, kurzem i błotem.
- Ojcze! - krzyknął, wyciągając rękę do siedzącego.
Tamten nie wytrzymał i poderwał się z miejsca.
- Synu! Jak żyjesz?
- Jak widzisz! Niełatwo na tej wojnie...
Obaj usiedli i długo rozprawiali, a potem - nie zważając na pózną porę - kazali ruszać.
Cały czas pilnowali kuferka.
Jechali wśród zapadającego mroku. Na horyzoncie jeszcze jaśniało, jakby to łuny
pożarów świeciły. Podobno nawet nad jakąś wsią tej jesieni unosiły się dziwne, rdzawe kręgi
na niebie. Ludzie tłumaczyli to sobie rychłym końcem świata, ale pastor zwalił winę za
anomalia na miejscowe pokłady rudy darniowej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]