[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- No, no, jaki z pana mądrala - rzekłem z uśmiechem. - Czerwoni wcale nie podążają na północ.
- Naprawdę? A dokąd?
- Z powrotem nad Makik Natun.
- Czyś pan tego pewny?
- Najzupełniej. Kiedy pan powziąwszy swój genialny pomysł, pu-ściłeś się na poszukiwanie Indian,
leżałem niedaleko i podsłuchiwałem. Wódz oświadczył, że o ile nie uda mu się schwycić nas
wszystkich, trzeba będzie przynajmniej mister Dżafara przywiezć na %7łółtą Górę i przywiązać go
do pala.
- Musimy więc dostać się tam przed Indianami! Potem uwolnimy mister Dżafara. W każdym razie
ja i brat mój uczynimy wszystko, co w naszej mocy. Nieprawdaż, stary Timie?
- Yes - przytaknął Tim.
Napoiwszy aż do nadmiaru konie ruszyliśmy w drogę powrotną. Pociągnęło to za sobą pewną
stratę czasu. Byłem z tego powodu wściekły. Gdyby towarzysze słuchali moich wskazówek, dawno
prze-stalibyśmy wodzić się za łby z Komanczami.
Już mrok zapadał, gdy przybyliśmy nad staw, nad którym wczoraj spędziliśmy noc. Konie tu
popasały i wypoczęły. Potem puściliśmy się w dalszą drogę. Noc całą spędziwszy w siodle, nad
ranem zatrzymali-śmy się na godzinę. Tym razem koniom przypadło ciężkie zadanie. Po moim
wierzchowcu nie znać było przemęczenia; pozostałe natomiast opadały z sił coraz bardziej; gdy
więc po ostatnich kilku godzinach ukazały się przed nami kontury Makik Natun, wierzchowce
ledwo już robiły bokami.
- Przybyliśmy tu znowu! - westchnął Perkins, wskazując na górę. - Jestem zmęczony, jak pies
pędzony z miejsca na miejsce. Dwa dni i dwie noce w siodle, z trzema krótkimi przerwami, to
nawet dla westmana nie byle co. Czy pojedziemy wprost ku grobom, sir?
- Tak - odrzekłem.
- Obawiam się, że popełnimy błąd.
- Nie panu mówić o błędach, mister Perkins! Spójrz na lewo. Oto miejsce, na którym leżeliście
wraz z wodzem i daliście się wyprowa-dzić w pole. To się nazywa błąd. Wiem, co czynię, jadąc
wprost ku grobom. Konie są śmiertelnie spragnione. Jedynie tam można je napoić. Musimy więc
bezwarunkowo ruszyć na Makik Natun. Zapew-ne przypuszczacie, że szczyt jest obsadzony
przez kilku Komanczów. Otóż tak nie jest. W lesie orzechowym policzyłem czerwonych. Nie
brakowało ani jednego. Na %7łbłtej Górze nie ma żywej duszy; najwyżej znajdziemy
pozostawiony dobytek Komanczów.
- Zgadzam się z panem w zupełności, mister Shatterhand. Ala pozostaną przecież nasze ślady, które
czerwoni po przybyciu zauważą.
- Nie. Przede wszystkim nie rozwinęli takiej szybkości, jak my, gdyż są bez wątpienia przekonani,
że nas wyprowdzili w pole i że ruszyliśmy na północ. Po drugie, musi pan pamiętać, że właśnie
po to, aby nas zmylić, nadłożyli drogi.
- Więc pan przypuszcza, że przybędą dopiero rano?
- Nie wcześniej, niż nocą. Ponieważ nie znajdą wody ani dla siebie, ani dla koni, należy się liczyć z
tym, że nie rozbiją obozu, lecz ruszą wprost na górę. Dlatego powiadam: nocą.
- Well! W jakiż sposób oswobodzimy Persa?
- Tego jeszcze nie wiem. Musimy czekać, aż się zjawią; wtedy dopiero zdecydujemy.
- A więc nie ma pan zamiaru obozować opodal grobów i tam ich pr~ 1ą~?
- Ani mi się śni. Oddalimy się po napojeniu wierzchowców.
- Dokąd?
- Zastanowię się jeszcze. W każdym razie trzeba się będzie ukryć w takim miejscu, abyśmy mogli
ich obserwować. Dotarliśmy do grobów czterech wodzów i zsiedliśmy z koni. Konie zaczęły
chciwie pić; jezdzcy dreptali w koło, aby rozprostować ze-sztywniałe podczas długiej jazdy
członki. Pilnie badałem okolice. Powziąłem zamiar podczołgania się pod obóz czerwonych i
wyciąg-nięcia Dżafara. Nie wiedząc, czy osiągnę ten cel podstępem i zręcz-nością, byłem
zdecydowany w razie konieczności użyć broni. Ze współpracy towarzyszy zrezygnowałem z
góry, a to w obawie, że popsują mi szyki.
Nie wątpiłem ani przez chwilę, że uda mi się dotrzeć do jeńca. Przecież czerwoni nie przeczuwają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]